wtorek, 6 listopada 2012

[Kosmologia Arkadii]

Na początku była wieczność. Niczym niezachwiana, trwająca w niezmierzonej przestrzeni. Naukowcy nie są pewni, jak do tego doszło, ale w pewnym momencie coś w nią ugodziło i czas zaczął się wylewać.
Wraz z momentem, kiedy wieczność została zdegradowana, obudziła się pierwsza świadomość – Logos. Nie posiadał on ciała, jednak wiedział, że istnieje, bo jak może nie istnieć, skoro myśli?
Rozejrzał się dokoła, szukając czegokolwiek, jednak niczego nie znalazł. Czuł się źle w otaczającej go nicości, więc postanowił ją zmienić. Wiele czasu upłynęło, zanim nauczył się tworzyć z rozrzuconych w przestrzeni cząsteczek. Z początku były to nic niewarte, marne planety i gwiazdy. Szybko odkrył, że może działać na mniejszą skalę, więc przeniósł się na najmłodszy z tworów.
Był dumny, ale też zmęczony. Spróbował stworzyć wodę i lądy, jednak ogrom jego mocy rozsadził planetę. Zasmucony spróbował z kolejną i jeszcze jedną, jednak szybko się okazało, że to nie takie proste.
Długo rozmyślał, jednak zawsze dochodził do tego samego wniosku. Jeśli on nie może czegoś stworzyć, niech ktoś dokona tego za niego.
Przeniósł się w stronę planety z jednym księżycem, z którego postanowił zrobić swoją siedzibę. Na Arkadii, jak nazwał planetę, nie było niczego, poza roztopioną ziemią.
Pierwszego, którego powołał do życia, nazwał Numus, jako że był odbiciem świadomości, ale mógł posiadać materialną formę. Logos nakazał synowi, ażeby ten stworzył trzy kontynenty.
Później powołał do życia drugiego, któremu nadał imię Physis, a zadaniem jego było stworzenie możliwości istnienia innych, bardziej materialnych, słabszych istot. Syn spełnił życzenie ojca i osiedlił się na mniejszym kontynencie, otoczonym teraz wodą.
Jednak to nie było jeszcze to, o czym marzył Logos, powołał więc trzeciego syna, ażeby ten użyźnił gleby i tchnął w nie życie. Nazwał go Aspiro. Najmłodszy z braci zajął ostatni, najmniejszy kontynent.
Teraz świadomość poleciła synom dalsze tworzenie.
Najstarszy tchnął w świat magię, dzięki której zaczął wiać wiatr, a rzeki płynąć. Był to cudowny dar i znacznie różnił się od magii, którą wykorzystują magowie, bowiem była czysta, niezależna od żywiołów.
Drugi syn stworzył florę i wkrótce na kontynentach pojawiły się gęste lasy. Wytyczył też pierwsze pola, na których zasiał zborze, kukurydzę, buraki i wszystko to, co po dziś dzień uprawia się na roli.
Dopiero trzeci syn powołał pierwsze istoty. Lasy zamieszkały teraz przedstawiciele ptaków, ssaków, gadów i wszelkie robactwo.
Jednak bracia nie przewidzieli czegoś. Magia, która hulała po całej Arkadii, wspomagała słabe twory, ale jednocześnie je zmieniała. To właśnie w ten sposób powstały magiczne istoty. Sylfy, driady, gobliny, salamandry i cała masa innych, potężnych i słabych stworzeń.

Kiedy magiczna burza się skończyła, Numus zebrał resztki magii i rozdzielił je po równo między ich troje. Był to potężny dar, który umożliwił im stworzenie nowych, jeszcze wspanialszych istot.
Physis wyrzeźbił kształt na swoje podobieństwo w drewnie. Była to piękna istota o szczupłej sylwetce, z ostro zakończonymi uszami. Podarował jej część magii, powołując do życia. Istota była zwinna i doskonale radziła sobie w świecie. Wkrótce dołączyły do niej inne, jej podobne istoty. Tak powstały elfy. Dzieci przyrody.
Widząc, czego dokonał brat, Aspiro obciosał głaz i tchnął w niego życie. Istota była niska, grubokoścista, jednak posiadała siłę i wewnętrzny ogień. Pomogła ojcu wyciosywać braci i niedługo podziemia zamieszkały krasnoludy.
Numus długo się zastanawiał, jakiego materiału powinien żyć. Zdecydował się na glinę. Ulepił z niej istotę na swoje podobieństwo i obdarował magią. Istota nie była ani mądra, ani silna, jednak, dzięki własnym staraniom, mogła osiągnąć te i wiele innych atrybutów. Tak narodził się pierwszy człowiek. Wkrótce ludzie byli na całym kontynencie najstarszego brata. Uprawiali ziemię, budowali domy. Panował spokój.
Bracia byli zadowoleni ze swojego dzieła i nie chcieli, żeby cokolwiek zniszczyło ich ciężką pracę. Wspólnie powołali do życia dwadzieścia dwie istoty, którym powierzyli pieczę nad Arkadią.
Pierwszy był Głupiec. Nazwano to tak, bowiem mimo boskiej mocy, wpadał w coraz to nowe kłopoty, z których niejednokrotnie bracia musieli go wyciągać. Jednak Głupiec nigdy się nie poddawał, trwał, dążył do pomagania słabym istotom, jakimi były dzieci trzech braci.
Kolejnym był Mag, któremu powierzono pieczę nad źródłami magii i opiekę nad młodymi adeptami sztuki, która coraz bardziej się rozwijała.
Cesarzowa wzięła pod opiekę wszelką roślinność, a jej małżonek, Cesarz, nad zwierzętami.
Arcykapłanka wraz z Arcykapłanem zajęli się duchowym aspektem życia, pomagając pozbawionym cielesności świadomościom, zwanymi też duszami, odnaleźć spokój.
Kochankowie czuwali, żeby miłości towarzyszyła namiętność.
Rydwan objął pieczę nad upływem czasu. Zaprowadził dzień i noc, podczas której wszyscy mogą odpocząć.
Sprawiedliwość pomaga podejmować właściwe decyzje. Podszeptuje istotom, co jest dobre, a co złe. Pomaga jej w tym Umiarkowanie.
Moc pilnuje, żeby na ziemi nigdy nie zabrakło życia.
Pustelnik krąży pośród wszelkiego stworzenia w przebraniu. Służy radą każdemu, kogo napotka na swej drodze, jednak nigdy nie zatrzymuje się na długo. Zdawałoby się, że zazdrości starszym tworom braci, jednak tak nie jest. Usiłuje po prostu dotrzeć do jak największej ich ilości, pomóc wszystkim.
Koło Fortuny ukazuje, że życie może się potoczyć różnie. Pojawia się pod postacią czterech ludzi, z których jeden ma niesamowite szczęście, drugi niesamowitego pecha, a od dwóch pozostałych właśnie obrócił się los. Dzień w dzień ich los się zmienia.
Wisielec ostrzega przed niebezpieczeństwami. Powiadają, że kto go zobaczy, będzie musiał poświęcić coś dla większego dobra.
Śmierć wcale nie oznacza końca istnienia. Mówi nam, że czas na zmiany, jednak wszyscy się jej boją, bo czasami zabiera świadomość, jeśli stwierdzi, że nadszedł czas danej istoty.
Diabeł jest nikczemny i podstępny. Nikt nie wie, dlaczego bracia go stworzyli, bowiem ciągle namawia do złego. Są teorie, jakoby był odzwierciedleniem mrocznego aspektu bogów.
Wieża – twarda i niezłomna. Upiera się zawsze przy swoim stanowisku. Obserwuje wszystko i wszystkich, dzięki czemu zawsze jest doskonale poinformowana. Opiekuje się niezłomnymi, odważnymi osobami.
Gwiazda jest opiekunką nieboskłonu. Wszystkie te świecące punkty, które widać nocą, to jej suknia.
Księżyc zajmuje się siedzibą Logosa. Ma też wpływ na pływy wody i cykl życia w Arkadii.
Słońce zajmuje się właśnie Słońcem. Nie pozwala, żeby zgasło. Powiadają, że jeśli Słońce opuści siedzibę, nastanie wieczna ciemność.
Sąd jest strażnikiem Bram. Osądza świadomość, jaka do niego dociera i decyduje, jak się ma odrodzić, a następnie przepuszcza przez odpowiednią bramę.
Ostatni powstał Świat. Zamieszkuje on najwyższe góry, których żadna istota nie jest w stanie dostrzec za życia. Świat pilnuje harmonii między wszystkimi aspektami życia. I sprawuje pieczę nad resztą bogów. Podlega jedynie braciom i Logosowi.

Ojciec wszechrzeczy, widząc wszystkie te zmiany, stwierdził, że może w końcu odpocząć. Ułożył się więc do snu w samym środku księżyca, gdzie Księżyc czuwa nad nim.

To był złoty wiek Arkadii. Na świecie panował spokój.
Skąd więc wzięły się wszystkie te potwory?
Otóż pozostałości energii, jakiej Logos użył w próbie stworzenia życia na poprzednich planetach, zaczęły się kumulować, aż powstał niekształtny byt. Potrzebował on jednak kilku tysiącleci, żeby uporządkować poszarpane świadomości w jedną własną. Nazwał siebie Meon, ponieważ nie powinien był zaistnieć.
Przybył on do Arkadii, którą władało trzech braci. Zażądał własnego kontynentu, jednak spotkał się z odmową. Wpadł w szał. Siłą przejął najmniejszy kontynent, wypędzając z niego Aspiro i jego twory. Posiadał potężną, destruktywną moc, nad którą nie potrafił w pełni zapanować.
Meon spróbował stworzyć własny lud, jednak wyszły mu szkaradne stwory. Każda próba kończyła się podobnie. Powstały dziesiątki przedziwnych istot, które przedostawszy się na inne kontynenty, siały grozę. Czwarty brat, jak siebie ochrzcił, porwał więc kilku synów Numusa, uważając je za idealne do swego celu. Napoił ich własną krwią, obdarowując wiecznym życiem, niebywałą siłą, szybkością i wyostrzeniem zmysłów. Tak powstały dzieci Meona.
Aspiro, uszedłszy z kontynentu, połączył siły z Numusem i Physisem. Trzech braci wystąpiło przeciw najpotężniejszemu, czwartemu. Widząc to, dzieci Meona zwróciły się przeciwko ojcu.
Nastąpiła długa wojna, podczas której przelano wiele krwi, nie tylko ludzkiej.
Meon widząc, że niedługo zostanie pokonany, przeklął swoich synów straszliwą klątwą. Od tej pory, aby istnieć, dzieci Meona musiały pożywiać się krwią tworów innych braci. Wampiry, bo tak ich nazwano, dodatkowo były wrażliwe na ogień i słońce.
Trzech braci w końcu pokonało i zapieczętowało czwartego, jednak zniszczenia, jakich dokonali, nie mieli sił cofnąć. Najmniejszy kontynent zamieszkiwały teraz potworne kreatury, efekt nieudanych prób Meona. Ziemia była zniszczona, a kopalnie krasnoludów zalane lawą. Wcześniejsza siedziba Aspiro, wielka góra pośrodku wyspy, zmieniła się w dymiący wulkan.
Bracia, zbyt zmęczeni długą walką, udali się na Księżyc, gdzie ułożyli się przy ojcu i zasnęli. Trzech bogów śpi po dziś dzień. Krążą jednak legendy, że kiedy się zbudzą, wrócą na ziemię i nastanie złoty wiek.
Inni twierdzą, że kiedy trójka braci powróci, powróci też czwarty brat. Rozpęta się wtedy straszliwa wojna, która zakończy istnienie Arkadii.

środa, 17 października 2012

[Zlecenie]

Mimo że karczma Między Młotem a Kowadłem znajdowała się spory kawałek od portu, to nawet tu czuć było odór ryb. Frryan stanął w progu, nie zważając na to, że zimne strużki deszczu spływają mu po plecach. I tak był cały przemoczony, a nie miał zamiaru wpakować się w jeszcze większe bagno niż to, w którym teraz siedział.
– Zamykaj te cholerne drzwi! – wrzasnął ktoś z tłumu.
Mężczyzna pospiesznie spełnił żądanie, w obawie, żeby nie zwrócić uwagi większej ilości osób. Westchnął ciężko, ściągając przeoczony płaszcz. Rozejrzał się, szukając wolnego miejsca.
Wszystkie przy kominku były już zajęte, pozostały tylko te najbliżej drzwi. Było tu głośno i tłoczno. Nigdy nie wybrałby podobnego miejsca na spotkanie, jednak nie miał wyboru. Włożył rękę do kieszeni i namacał broszkę. Chłodny metal dodał mu odwagi i pozwolił skupić na zadaniu. Zajął ostatni wolny stolik, z boku sali, zamówił piwo i czekał. Przybył sporo przed umówioną godziną, żeby zorientować się w ewentualnych drogach ucieczki.
Były tu dwa okna zasłonięte okiennicami, drzwi i przejście koło szynkwasu, które z całą pewnością prowadziło do kuchni i pokojów na piętrze. W pomieszczeniu unosiły się błogie zapachy. Frryan przełknął ślinę na myśl o potrawce, ale zaraz pokręcił głową. Zacisnął pięści, skupiając się na otoczeniu. Nie przyszedł tu przecież, żeby jeść i pić!
Nagle ktoś usiadł obok niego, stawiając na stole talerz z udkiem kurczaka i kromką czerstwego chleba. Frryan nie widział skrytej w cieniu kaptura twarzy sąsiada. Swoją drogą... kto normalny siedzi w płaszczu, w pomieszczeniu?
– Przepraszam, ale to miejsce jest zajęte, czekam... – zaczął Frryan, jednak urwał, czując lekkie ukłucie. Zdumiony spojrzał na czubek sztyletu, który nieznajomy przystawił mu do boku.
– Ani drgnij – szepnął mężczyzna, wolną ręką chwytając mięso. – Masz pieniądze?
– M-mam. – Frryan czuł się jak sparaliżowany. Przecież było jeszcze sporo przed spotkaniem! Skąd... jak? Czekał tu na niego? Przyszedł sam, czy z kimś? A może śledził go od początku?
– Spokojnie, hrabio – powiedział łagodnie złodziej, zabierając sztylet. – Nie masz powodów do obaw. Zdaje się, że w sakiewce rzeczywiście jest umówiona kwota. – Zaskoczony Frryan sięgnął do pasa, jednak nie znalazł tego, czego szukał. Złodziej parsknął cicho, widząc jego reakcję. – Nie masz jej już od pewnego czasu. W takich miejscach, jak to, trzeba uważać na cenne rzeczy. – Na poparcie swoich słów, położył na stole złotą broszkę, którą jeszcze chwilę temu Frryan miał w kieszeni.
– Jak...?
– To jak zabranie dzieciakowi miedziaka – odparł złodziej. – Więc to jest powodem twoich zmartwień?
– Jesteś magiem? – zapytał hrabia.
– Można tak powiedzieć. – Roześmiał się. – Więc jaka jest treść zlecenia? – zapytał po chwili.
– Znajdź tę kobietę i przyprowadź do mnie... żywą. Broszka ma magiczne działanie, powinna powstrzymać jej moc.
– Jednak nie masz pewności, czy tak będzie, co hrabio?
– Nie mieliśmy okazji tego sprawdzić – przyznał Frryan, wzruszając ramionami. – Nie powinno to stanowić problemu, prawda? Tysiąc zaliczki i dwa razy tyle po skończonej robocie.
Złodziej nie odpowiedział. Chwycił nietknięty kufel hrabiego i pociągnął z niego spory łyk. Otarł usta, wzdychając z zadowoleniem.
– Niech tak będzie – powiedział w końcu. – Przyjmuję.
Nagle drzwi do gospody otwarły się z hukiem. Hrabia spojrzał w tamtą stronę i zobaczył kilku żołnierzy z własnej gwardii. Zdumiony szybko naciągnął kaptur na głowę. Już miał coś powiedzieć, jednak złodzieja nie było. Pozostał po nim sztylet i obgryziona kość.

środa, 10 października 2012

Dla piszących: dialogi.

MAŁA WSKAZÓWKA

Zacznijmy od pisowni.
Karygodnym jest, jeśli ktoś nie używa polskich znaków. Jeśli zamienia Tobie „z” i „y”, i nie możesz zrobić polskich znaków, naciśnij jednocześnie „Shift” i „Ctrl”. To załatwi sprawę.


DIALOGI

Piszę to, wspierając się „Radami dla piszących” z Nowej Fantastyki nr 06/2012 (łatwiej poukładać myśli. Tekst niemal identyczny, ale w mój sposób napisany i inne przykłady, więc to nie ten sam tekst. Wiele rzeczy też pominęłam. Zachęcam do sięgnięcia do oryginału!).

Pisząc opowiadania, niejednokrotnie docieramy do dialogów, a one nieodmiennie łączą się z myślnikami. Nie należy mylić myślnika (–) z pauzą (-).

Jak pisze pan Sullivan, w „Radach dla piszących” (felietony ukazujące się w Nowej Fantastyce – gorąco polecam), dialog jest jednym z najważniejszych narzędzi, które służą do ukazania historii. (Pozostałe to opis i refleksja – przemyślenia postaci.)
Przede wszystkim należy się wczuć w postać, która wygłasza (bądź nie) dany tekst. Musimy zobaczyć coś z jej perspektywy, myśleć jak ona, inaczej mamy spore szanse na to, że zabrzmi to sztucznie.
Są dwa rodzaje dialogów. Wewnętrzny i zewnętrzny.

niedziela, 23 września 2012

[Pilna wiadomość]

Flyn nie był pewien, czy to dobrze, ale wolał widzieć, kiedy jakiś potwór przystąpi do pożerania jego skromnej osoby. Wyczerpany i przerażony wpatrywał się w ciemny las.
– Pieprzone smoki – warknął pod nosem, wyciągając zmarznięte dłonie w stronę ognia.
Polanę, na której obozował, otulał zimny płaszcz mgły. Mężczyzna nie miał ani koca, ani jedzenia. Jedynym, co posiadał było to, czego nie przytroczył do siodła. Zapowiadała się kolejna, beznadziejna noc.
Gdzieś w oddali odezwał się złowrogi ryk, jednak Flyn nie zwrócił nań uwagi. Podobne dźwięki towarzyszyły mu od dłuższego czasu i dopóki były dostatecznie daleko, dopóty się nimi nie przejmował. Cały czas miał też nadzieję, że jeśli coś zechce go zjeść, pełna sakiewka w końcu się na coś przyda i stanie stworowi w gardle.
A wszystko zaczęło się tak niewinnie! Zaledwie dwa tygodnie temu... Nienawistnie spojrzał na leżącą obok niego torbę. Spoczywał w niej zapieczętowany list, który musiał bezzwłocznie dostarczyć do stolicy królestwa Cell. To przez to cholerstwo zdecydował się na najkrótszą, a jednocześnie najmniej bezpieczną z dróg.
Kurna! Smocze Góry nigdy nie były bezpieczne! Co mu odbiło?! Dlaczego nie pojechał Królewskim Traktem?! Teraz był na kompletnym odludziu i mógł tylko czekać aż jakiś stwór go dopadnie i rozszarpie! Zupełnie jak konia...
– Pieprzone smoki – powtórzył, kuląc się jeszcze bardziej. Maleńkie, osłonięte ognisko, które zaryzykował rozpalić, dawało niewiele ciepła.
Nie wiedział, kiedy zasnął, ale dziękował bogom za to, że dane mu było się obudzić. Niebo zaczęło już szarzeć, a po mgle nie było śladu. Z całą pewnością przespał kilka godzin. Westchnął cicho i wstał, żeby rozprostować nogi. Dopiero teraz, kiedy cokolwiek widział, zauważył, że to, co poprzednio uznawał za wielki głaz, w rzeczywistości było nietypową, kamienną ścianą. Na dodatek całkiem sporą.
– He? Co to? – Podszedł do niej powoli. – Drzwi? – zdziwił się. Spróbował je pchnąć, ale nie ustąpiły. – Czy to wejście do jakichś podziemi? – zastanawiał się na głos. Tak było mu raźniej. Słyszeć głos, nawet własny. – Hmm... proste zamknięcie. Wystarczy podnieść skobel z drugiej strony, albo... patrząc na zawiasy, wystarczyłaby dźwignia...
Gdyby miał nóż, już byłby w środku. Jednak nóż był w sakwach, przy siodle. Musiał więc spróbować drugim sposobem. Rozejrzał się dookoła.
Znalazł solidnie wyglądający kij, podtoczył pod drzwi niewielki głaz i przystąpił do działania. Wbił końcówkę kija w szparę pod drzwiami i naparł na drugi koniec, mając nadzieję, że to zadziała. W końcu, po tylu dniach błądzenia po lasach, ze smokami nad głową, natknął się na cywilizację! Może ktoś tam jest? Może zostawił coś do jedzenia? Na samą myśl o czymś innym niż jagody, do jego ust napłynęła ślina.
Naparł ze zdwojoną siłą na swoją dźwignię. Kij o dziwo wytrzymał, jednak drzwi ani drgnęły. Próbował raz za razem, na czole wystąpił pot, a drzwi nawet nie drgnęły. Już miał zrobić sobie chwilę przerwy, kiedy poczuł, że dźwignia ustępuje. Drzwi z łoskotem uderzyły o ziemię, zresztą nie tylko one. Zdumiony mężczyzna wstał i otrzepał się, patrząc w czeluść korytarza. Nie był pewien, jak tego dokonał, ale przejście stało otworem!
Zrobił dwa kroki w tył, oparł się plecami o drzewo i zamknął oczy. Był zmęczony, a korytarz nie wyglądał na bezpieczny. Chyba najlepiej będzie, jeśli najpierw odpocznie, a potem...
Nagle drzewo się poruszyło. Nieznacznie, jakby nie było pewne, czy nie powinno odejść.
Pełen najgorszych przeczuć, Flyn otworzył oczy i powoli uniósł głowę, żeby spojrzeć prosto w smocze ślepia, czy raczej jedno, wielkości sporej pięści ślepie, wlepione w jego skromną osobę.
Cześć – usłyszał, chyba w swojej głowie. W sumie nie miał czasu na zastanawianie się nad tym, bo był zbyt zajęty pędzeniem na złamanie karku w stronę przejścia. – No co ty?! – Zdawało się, że „głos” jest pełen wyrzutu. – Chociaż byś podziękował Fafnirkowi... ach ci ludzie... co za niewdzięcznicy... phi...
Gdyby Flyn nieco zwolnił i się rozejrzał, zrozumiałby, że zagrożenie ze strony smoka już dawno minęło i wpakował się w coś innego. Gdyby zwrócił uwagę, że korytarze raz za razem zakręcają w różne strony, że kluczą, opadają i wznoszą się, doszedłby do wniosku, że tworzą labirynt. Ale niestety Flyn nieprędko się tego domyślił. A potem było już za późno.
Zatrzymał się dopiero po pewnym czasie. Upewniwszy się, że nie jest żadnym smokiem, wilkołakiem, wampirem, czy innym potworem i spokojnie oparł się o ścianę, usiłując uspokoić oddech. Przeklął cicho dzień, w którym został Posłańcem. Wsadził rękę do torby i odetchnął z ulgą, upewniwszy się, że wiadomość wciąż tam jest.
Kiedyś jeden z jego dobrych znajomych zgubił wiadomość w drodze. Nie skończyło się to dla niego za dobrze. Trafił pod pręgierz na trzy dni, a potem wysłano z wiadomością do Sarano. Było to prymitywne górskie państewko na Zachodnim Kontynencie. Ponoć nikt stamtąd nie wraca. Cóż... Posłaniec też nie wrócił.
Flyn pokręcił głową, żeby odgonić te myśli. Rozejrzał się dokładnie dookoła i pewnym krokiem ruszył naprzód. Dopiero teraz uświadomił sobie, że mimo że jest w tunelu, to doskonale widzi drogę. Zdumiony spojrzał na swoje ręce, które miały niezdrowy, zielonkawy kolor.
– O bogowie – jęknął, opadając na kolana. – Ja umarłem... Jestem duchem! I nawet nie zauważyłem, kiedy...
Przerwało mu ciche parsknięcie. Uniósł głowę i zobaczył najprawdziwszego ducha. Był biały i miał zielone ślepia. Na górze przeraźliwie chudy i niemal haczył o sufit szpiczastą głową, na dole gruby. I się śmiał... Trząsł się jak pochwycona świnia, żeby w końcu polecieć w bok.
Dopiero teraz Flyn zobaczył przysadzistego krasnoluda. Trzymał kij, na którym wcześniej powiewało prześcieradło. Brodacz w końcu się podniósł i otrzepał.
– No, chłopie... jeszcze nikt mnie tak nie rozbawił – powiedział, wyciągając w stronę mężczyzny rękę i pomagając mu wstać. – Drumnow Bergis. Budowniczy i opiekun tych tuneli.
– Flyn Mernival. Trafiłem tu przypadkiem. – Spojrzał niepewnie na krasnoluda.
– Zazwyczaj jeśli ktoś tu trafia, staram się go przepędzić, po prostu strasząc – zaśmiał się Bergis – ale ty mnie rozbawiłeś. Widzisz. Ludzie zazwyczaj szybko się orientują, że światło pochodzi z mchu. Ty widać byłeś zbyt zajęty uciekaniem przed Fafnirem. – Brodacz ponownie się roześmiał. Skinął na mężczyznę i ruszyli korytarzami.
– Masz na myśli tamtego smoka?
– To Fafnir. Jest stosunkowo niegroźny, pod warunkiem, że nie jest się w jego typie. On lubi dobrze zbudowanych mężczyzn. Na całe szczęście nie przepada za niskimi.
– Zamierzał mnie zjeść?
– Zjeść?! – Śmiech ponownie wypełnił korytarze, ale tym razem nie był taki wesoły. – Jakby chciał cię zjeść, to już by cię tu nie było. Jeden z nich kiedyś wyznał mi w tajemnicy, że nie lubi zjadać ludzi, bo najpierw trzeba ich obrać z ubrań, a to dosyć kłopotliwe, ale jeśli się tego nie zrobi, mogą utknąć między zębami... Wolisz nie wiedzieć, co chciał z tobą zrobić Fafnir, ale chyba lepiej, żeby cię zjadł.
Flyn przełknął głośno ślinę. Resztę drogi przebyli w milczeniu. Szybko znaleźli się przy wyjściu, jednak nie przy tym, którym mężczyzna wszedł. Wydawało się, że to zupełnie inny świat. Jakby nagle wycięto wszystkie drzewa, spalono trawy, a całość przysypano piaskiem i kamieniami.
– Jesteśmy – mruknął niezadowolony Bargis. – Zakładam, że chciałeś się przedostać na drugą stronę gór. Oto i jesteśmy. Przed nami rozpościera się Pustynia Venir. Tam masz wieś. Zaopatruję się w niej w jedzenie i czasami przesiaduję w gospodzie pod Venirem. Mają naprawdę dobre piwo. – Klepnął mężczyznę w ramię, zamykając solidną kratę. – Na mnie już czas. Uważaj na siebie... duchu. – Odszedł, śmiejąc się głośno.
Flyn nie odpowiedział. Z łzami w oczach patrzył na czyste niebo. Nie widział tu ani jednego smoka, czy innego potwora. W końcu był bezpieczny.

Kwesta bezpieczeństwa szybko została wyjaśniona. Z całą pewnością jedzenie tutejszej zupy takie nie było. Flyn z westchnieniem odłożył łyżkę. Skupił się na kuflu piwa i kromce suchego chleba. Owszem. Był głodny, ale nie na tyle, żeby ryzykować życie jedzeniem tych pomyj, które karczmarz dumnie nazywał zupą.
Nikt w całej wsi nie miał konia, ani nie chciał powiedzieć, dlaczego nie należy się zapuszczać samemu na pustynię. Zmowa milczenia wisiała nieprzyjemnie w powietrzu, ale co poradzić? Po dniu przerwy, który poświęcił na odpoczynek i uzupełnienie zapasów, wyruszył w dalszą drogę.
Ludzie z wioski cały czas się dziwnie zachowywali. Niby każdy wypełniał swoje obowiązki, ale coś było nie tak. Kupił u szewca torbę na plecy, ale kiedy próbował zapytać o coś niezwiązanego z jego karmem, ten milkł. Tak samo, kiedy kupował jedzenie, czy jak kucharka wciskała mu tobołek z bułkami, które przygotowała mu na drogę (zamierzał się pozbyć tego zbędnego balastu na pierwszym lepszym postoju).
Coś było na rzeczy, ale Flyn nie miał czasu na dowiadywanie się, o co chodzi.
Brak konia zaczął mu doskwierać niemal od razu, kiedy wyruszył. Nogi zapadały się w grząskim piachu, a pełen plecak nieprzyjemnie ciążył. Szedł przez pustynię, starając się dojrzeć jej koniec.
Widział różne, dziwne rzeczy. Góry, smoki, ruiny i inne stworzenia, jednak za każdym razem, kiedy się zbliżał, obraz znikał. Czy to była ta fatamorgana, o której tyle słyszał w wielkich miastach? Szkoda, że nie miał okazji, żeby wypytać jakiegoś czarodzieja, co to za magia.
Kiedy słonce stało najwyżej na nieboskłonie, Flyn zrobił sobie dłuższą przerwę. To wtedy zobaczył ruiny. Na początku myślał, że to kolejna fatamorgana, jednak teraz, kiedy dotknął kamiennej ściany, zdał sobie sprawę, że to jest jednak prawdziwe.
Miał złe przeczucia. Nie chciał, żeby złapała go tu noc, więc czym prędzej zaczął się oddalać. Marzył już tylko o tym, żeby w końcu dojść do spokojnych lasów. Zostawić za sobą mgliste góry pełne smoków i pustynie, które mieszały mu w zmysłach.
Zbliżał się wieczór, a mężczyźnie wydawało się, jakby stał w miejscu. Możliwe, że zabłądził i zaczął bezsensownie krążyć. Krajobraz się w ogóle nie zmieniał.
Nagle na horyzoncie pojawił się tuman kurzu. Miejscowi chyba coś o tym wspominali. Burza piaskowa. Ponoć niebezpieczna rzecz. W jej przypadku należało się dokładnie owinąć, i przygotować na najgorsze. Piasek wdzierał się wszędzie, uniemożliwiając oddychanie i częstokroć grzebiąc podróżnika żywcem. Ale ta burza była dziwna. Ludzie mówili, że zawsze jest olbrzymia, a ta? Może była spora, ale Flyn inaczej to sobie wyobrażał. Nie minęło pięć minut, kiedy uświadomił sobie swój błąd.
To żadna burza piaskowa, tylko potwory!
Mężczyzna rzucił się do ucieczki, jednak okazała się ona bezcelowa. Stwory biegły szybciej od niego. Jedynym ratunkiem było chyba zakopanie w gorącym pisaku. A może to kolejna fatamorgana? Ale fatamorgana nie szczekała!
Zaczął panikować i modlić do bogów. Po chwili był otoczony przez stado koniopodobnych stworów. Tylko, że te były większe i miały dwa wielkie garby. Jeden z osobników ziewnął, ukazując dwa rządki szpiczastych, ostrych zębów, jak u drapieżników. Miały szerokie łapy, dzięki czemu nie zapadały się tak w piachu, jak Flyn.
Istoty pustyni. Czy to były Veniry, o których krążyły legendy?
Jeden ze stworów podszedł do mężczyzny, który starał się nie ruszać. Czuł jak zimny pot spływa mu po plecach. Zębaty pysk znalazł się kilka cali od twarzy człowieka.
– Dzień dobry – powiedział drżącym głosem. I tak nic mu już nie zaszkodzi, ani nie pomoże, ale zawsze można spróbować. Stwór cofnął pysk i spojrzał na niego kocimi ślepiami. – Widzicie. Mam pewną wiadomość do dostarczenia – odruchowo klepnął w torbę – i muszę już iść, więc jeśli pozwolicie...
Nagle stwór wyciągnął szybko długą szyję i szarpnął za plecak. Flyn powoli go ściągnął i otworzył. Nie był podarty, ani pocięty. Na wierzchu leżał prowiant od gospodyni. Na ostatnim postoju stwierdził, że jest niejadalny, ale doświadczenia sprzed kilku dni nauczyły go, że darowanemu koniowi... jedzeniu... wiadomo!
– Chcecie? – zapytał, wyciągając babeczko-podobne coś. – Nie zatrujecie się? – Zaśmiał się w duchu na to pytanie.
Wyciągnął na ręku jedzenie, które zaraz zniknęło w paszczy stwora. Reszta zaczęła nerwowo przestępować z nogi na nogę. Przewodnik stada, którym zapewne był ten przed Flynem, wydał tubalny dźwięk i wyciągnął łeb w stronę jednego z mniejszych osobników. Ten zaraz podszedł, opadł na kolana i położył się. Przewodnik szturchnął mężczyznę, popychając go w stronę stwora.
Co miał zrobić? Posłusznie podszedł. Nie był pewien, czego od niego chcą, dopóki...
– Chcecie, żebym na niego wsiadł? – zdziwił się, kiedy przewodnik drugi raz popchnął go pyskiem w stronę grzbietu leżącego.
Ja tu zginę – zaśmiał się w duchu, kładąc niepewnie rękę na grzbiecie zwierzęcia. Kolejne ponaglenie było bardziej agresywne i Flyn, chcąc nie chcąc, przerzucił nogę nad grzbietem Venira. Jedynie wieloletnie doświadczenie w jeździe konnej uchroniło go przed upadkiem, kiedy stwór gwałtownie wstawał. Bogowie raczą wiedzieć, co by się z nim stało, gdyby wylądował na ziemi. Skrzywił się na tę myśl i przesunął nieco w tył, w wygodne zagłębienie między garbami.
Przewodnik stada wybiegł na przód i ruszyli. Na początku wolno, jednak zaraz stwory przyspieszyły do ciężkiego kłusa. I po raz kolejny umiejętności jeździeckie okazały się niezastąpione. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie plecak, walący go w plecy i niepozwalający mu wygodnie usiąść.
Nie minęło dużo czasu. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, stwory zwolniły. Szły spokojnym, równym tempem, a kiwanie się w takt kroków powoli usypiało mężczyznę. Z półsnu wyrwało go nagłe zatrzymanie. Jego Venir bez ostrzeżenia opadł na kolana i się położył. Flyn momentalnie oprzytomniał i zeskoczył na ziemię, w obawie przed przygnieceniem. Była już noc, a stwory zatrzymały się chyba na odpoczynek. Wszystkie zaczęły się kłaść. Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Było tu kilka niewielkich krzaczków i drzewek, jednak kiedy spojrzał przed siebie, zauważył, że jest ich o wiele, wiele więcej i wyższych. To by oznaczało, że znaleźli się na skraju lasu!
Nagle pojawił się też przewodnik stada i szturchnął go pyskiem w ramię. Posłaniec niepewnie sięgnął do plecaka i wyciągnął pseudo-babeczki. Jedną dał przewodnikowi, drugą temu, który go niósł. Nie chcąc bardziej ryzykować, zostawił resztę na ziemi (i tak nie byłby w stanie ich zjeść, a stworom możliwe, że nie zaszkodzą), podziękował i czym prędzej się oddalił.
W lesie było ciemno. Nie chcąc ryzykować zgubienia się, albo czegoś gorszego, mężczyzna zatrzymał się przy pierwszych, większych drzewach, w miejscu, gdzie ściółka zaczynała wypierać piasek. Tu było wystarczająco miękko i przyjemnie, żeby spędzić noc. Na razie było ciepło i nie widział potrzeby, żeby rozpalać ogniska, zresztą w plecaku spoczywał nowiutki koc, więc nawet, jeśli zrobi się mroźnie, Flyn nie miał się czego obawiać. Na wszelki wypadek jednak przygotował niewielki stosik i zapas gałązek. Nigdy nie wiadomo jakie stworzenie wypełźnie z mroku, żeby go pożreć. Takie myślenie nieraz uratowało mu życie.

Las wydawał się z niego drwić. Od dwóch dni szedł i szedł. Mimo że oszczędzał jedzenie, powoli zaczęło go brakować i Flyn nie był pewien, ile jeszcze wytrzyma.
– Chyba oszaleję – westchnął, podpierając się ręką o pierwsze lepsze drzewo. – Chyba już cię mijałem. – Spojrzał na charakterystyczną dziuplę i westchnął z rezygnacją.
Wiatr poruszał szumnie liśćmi. Mężczyzna miał czasem wrażenie, że drzewa się ruszają, ale to niemożliwe, prawda? Najgorszym momentem był ten, kiedy położył się spać na skraju łąki, a obudził się w środku dosyć gęstego lasu. Może lunatykował i to przez to zgubił drogę?
– Nie wiesz może, jak dojść do Celltown? – zapytał drzewa.
Flyn uważał się za człowieka zdrowego na umyśle i nie spodziewał się odpowiedzi. Naprawdę! Jednak jedna z gałęzi, jak na złość, wygięła się znacznie, pokazując kierunek, po czym drzewo odeszło... mężczyzna wzruszył tylko ramionami, podziękował i ruszył w dalszą drogę.
Cóż... przynajmniej nie próbowało go zjeść.
Nie minęło pięć minut, kiedy znalazł się w lesie druidów.
Po czym poznał, że to właśnie las druidów? Wszystkie drzewa, pnącza i inne rośliny rosły tu bujnie, utrzymywały jednak idealną harmonię i porządek. Niektóre zaplatały się w naturalne altanki, jakby chciały umilić życie opiekunów. Były tu też zwierzęta, które nie uciekały przed mężczyzną, tylko podchodziły zaciekawione i pozwalały się dotykać.
W oddali stali druidzi, ni to się modląc, ni to rozmawiając z wielkim dębem po środku czystego placu. Flyn wolał się nie zbliżać, żeby im nie przeszkadzać. Po prostu ruszył swoją drogą, kiedy podeszło do niego dwóch ludzi w druidzkich szatach.
– Witaj podróżniku. Drzewa o tobie mówiły – przywitał się jeden z nich.
– Witajcie bracia – odparł, kiwając głową. – Wybaczcie, że zakłócam spokój waszego sanktuarium, ale zgubiłem drogę. Drzewo wskazało mi drogę... i to wcale nie jest żart, czy...
– Leśne istoty chronią zbłąkanych ludzi i pomagają – powiedział drugi z druidów. Był o wiele młodszy od towarzysza, jednak miał w sobie to coś, co charakteryzowało wszystkich mędrców i kapłanów. Oczy. Przepełnione czymś nieuchwytnym. Trwałym, a zarazem delikatnym. – Pomogły ci uniknąć wielu niebezpieczeństw w złym lesie.
– Masz na myśli Las Potworów? – Po jego plecach przeszedł dreszcz. Wielu mówiło o czarnych drzewach i stworach, które czasami spomiędzy nich wychodziły. Osnute swoistego rodzaju kotarą niedopowiedzeń i domysłów, ponieważ niewielu widziało to na własne oczy, a jeszcze mniej osób to przeżyło i było w stanie opowiedzieć.
– Przyjaciele ci pomogli – dodał starszy druid.
– Nie rozumiem... Słuchajcie bracia. Nie mam wiele czasu. Muszę szybko dostarczyć...
– Pewną wiadomość – przerwał mu druid. – Wiemy i o tym. Drzewni przyjaciele znają wiele języków. Pustynni przyjaciele powiedzieli to im, a oni nam. – Flyn niewiele z tego rozumiał. Może druid najadł się za dużo porostów, czy innych grzybków? – Przygotowaliśmy dla ciebie posiłek i zapasy. Sami nie mamy wiele, ale z przyjemnością się podzielimy darami lasu.
– Naprawdę nie trzeba...
– Do stolicy tego kraju masz jeszcze dwa dni drogi pieszo – przerwał mu drugi druid. – Jeśli nasz przyjaciel się zgodzi, pomoże ci tam dotrzeć w kilka godzin. Wyglądasz na dobrego człowieka, więc myślę, że się zgodzi. Lotny nie przepada za obcymi, jednak ma dobre serce.
Wyobraźnia podsunęła Flynowi kilka obrazków. Na jednym z nich dosiadał osiodłany pieniek z wyrytym imieniem „Lotny”.
– Nie. Naprawdę nie trzeba. – Uniósł ręce w obronnym geście. – Poradzę sobie. Dziękuję wam. Prosiłbym tylko o wskazanie drogi.
– Nie doceniasz lasu. – Starszy druid uśmiechnął się tajemniczo. – Jeśli byś zmienił zdanie, nasz przyjaciel powinien czekać na drodze. – Wskazał ręką kierunek, a jego towarzysz wręczył Flynowi jakiś pakunek.
Pożegnali się i każdy ruszył w swoją stronę. Flyn do Celltown, druidzi do olbrzymiego dębu.
Lotny. Ciekawe o co im chodziło – zastanowił się w duchu, idąc leśną ścieżką. Teraz miał więcej czasu, żeby wszystko na spokojnie przemyśleć. – Może jednak jakieś inne stworzenie? Wielki ptak? Harpia? Hmm... przyjaciele z pustyni. Chyba nie mieli na myśli Venirów? Drzewni przyjaciele, którzy znają wiele języków... chyba nie... entowie?! A nawet jeśli...
Wyszedł na polanę. Na początku słońce go oślepiło, jednak zaraz przecierał oczy, nie dowierzając w to, co widzi. Przed nim, na środku łąki stał koń. Nie taki zwykły! Ten koń miał... skrzydła?! Piękny, olbrzymi, biały koń ze skrzydłami! Pegaz! Najprawdziwszy pegaz!
Ogier podszedł do mężczyzny i obejrzał z góry na dół, jakby oceniając. Obwąchał, dumnie odkłusował kawałek i stanął dęba, rozpościerając śnieżnobiałe skrzydła. Opadł i parsknął dwa razy, patrząc wyzywająco na Flyna.
– T-to ty jesteś L-l-lotny? – zapytał niepewnie. Ogier zarzucił łbem, jakby przytakiwał i podszedł do niego z gracją. – Mogę? – zapytał niepewnie mężczyzna, spoglądając na jego grzbiet.
Po krótkiej chwili wahania, ostrożnie dotknął pegaza. Nic się nie stało, więc już nieco pewniej, poklepał go po grzbiecie, a następnie podskoczył. Nie udało mu się wsiąść za pierwszym razem i skończyło się na tym, że stworzenie musiało podejść do sporego głazu, z którego mężczyzna spokojnie wskoczył.
Flyn bardzo starał się robić wszystko jak najostrożniej i najdelikatniej, ale kiedy nagle ogier ruszył z miejsca galopem, machając olbrzymimi skrzydłami, odruchowo uchwycił się grzywy. Nie był pewien, w którym momencie zamknął oczy, a kiedy je otworzył, zakręciło mu się w głowie. Byli wysoko. Gdzieś daleko w dole przemykały drzewa. Ze swojego miejsca mężczyzna widział niemal całą dolinę królestwa Cell. Za nimi wznosił się najbliższy masyw górski. Smocze Góry, a przed nimi była stolica. To właśnie do niej lecieli.
Widoki były nieziemskie. Odetchnął głęboko, jakby dopiero teraz poczuł, że żyje. Stwierdził, że może teraz zginąć szczęśliwy, że warto było tyle ryzykować. Nawet dla kilku sekund lotu. Na grzbiecie pegaza było zaskakująco wygodnie. Nogi zaparł o skrzydła, dzięki czemu nie przesuwał się na szyję stworzenia, kiedy zniżało lot. Nie trzeba było kierować, ani myśleć. Oczywiście upadek z takiej wysokości, skończyłby się tragicznie, jednak poczucie lekkości i swobody było nie do opisania.
– Niesamowite – jęknął z zachwytem. Ogier w odpowiedzi zarzucił łbem i zatoczył koło, ku radości jeźdźca.
Łatwo było się dostosować do lotu. Doświadczenie jeździeckie, jakie posiadał, podpowiadało mu, jak przenieść środek ciężkości. Pegazowi też wyraźnie się to spodobało i kiedy zbliżyli się do miasta, wydawał się niezadowolony. A może to dlatego, że było tu mnóstwo ludzi? I wszyscy na nich patrzyli?
Lotny wylądował niedaleko Głównego Muru miasta i jedynej bramy. Flyn zsunął się z jego grzbietu i zajrzał do plecaka. Wydawało mu się, że jeszcze nie zjadł ostatniego jabłka, które znalazł w lesie. Poklepał ogiera po szyi i wręczył owoc. Potem z żalem patrzył, jak stworzenie ucieka, ale zaraz skierował się w stronę miasta, żałując, że musi dostarczyć wiadomość. Ileż by dał za jeszcze chwilę lotu!
– Muszę się dostać do pałacu – oznajmił, podchodząc do strażnika, który stał z rozdziawioną gębą i patrzył za pegazem. Nawet nie silił się na odpowiedź, kiedy...
– Posłaniec? – Pytania nie zadał strażnik, tylko ktoś za plecami Flyna.
– Tak – odpowiedział, obracając się. Zobaczył odzianego w ciemnoszare, niemal czarne szaty wysokiego człowieka, który wyłonił się z cienia. Nie widać było cala jego skóry. Jedynie oczy. Zimne i beznamiętne, jak jego głos. Charakterystyczna osłona głowy, z długimi rogami, które sterczały do tyłu, upewniła Flyna, że to jeden z osławionych Dragonów Celltown.
– Za mną – polecił zamaskowany, ruszając przodem.
Miasto było niesamowite. Pierwszy, największy mur, oddzielał je od rozległych pól i dalszych lasów. Idealna twierdza, chroniąca nawet najbiedniejszych, których dzielnicę teraz mijali. Wszechobecny ścisk jednak im nie przeszkadzał. Ludzie, widząc Dragona, rozstępowali się, niemal uciekali z drogi. Flyn szedł niepewnie, czując się jak jakiś więzień. Nie minęło wiele czasu, a doszli do kolejnego muru i bramy.
Znaleźli się w o wiele bogatszej dzielnicy, o czym świadczyła sama brama – misternie wykonana, ciesząca oko. Zdobne fasady i ogródki przed budynkami były takim przepychem, w porównaniu do obdartych ścian poprzedniej dzielnicy, że mężczyzna poczuł niesmak. To z całą pewnością była dzielnica szlachty. Tutaj ulice były niemal puste. Ludzie nie uciekali przed zamaskowanym, jednak w ich oczach było widać lęk, którego usilnie próbowali nie okazywać.
Kilka minut szybkiego marszu i stanęli przed ostatnim murem. Trzeba było przejść kawałek wzdłuż niego, żeby dotrzeć do niewielkiej bramy. Chyba dopiero ona była naprawdę chroniona. Było tu aż sześciu strażników. Nie opierali się o trzymane halabardy, lecz stali w gotowości, jakby w oczekiwaniu na nagły atak. Już z daleka Flyn zauważył, że przyglądają się każdemu, kto ich mija. Niektórych zatrzymywali i przeszukiwali, innych po prostu nie wpuszczali, jednak Flyna przepuścili bez słowa.
I znowu. Kiedy przeszli przez ostatnią bramę, znaleźli się w zupełnie innym świecie.
Nazwanie tego ogrodem różanym to obraza! Alejki były tu wysypane białym piaseczkiem, idealnie poprzycinane i ukształtowane krzaki róży z pięknymi, wielobarwnymi kwiatami, których zapach unosił się dookoła. Nie zabrakło też rzeźb, fontann i altan. A wszystko utrzymane w jak najlepszym smaku. Chciało się zatrzymać i posiedzieć wśród tych cudów, jednak przewodnik nie zwolnił ani na moment.
Sam pałac, wybudowany z białego kamienia, wznosił się pośrodku różanego cuda. Z prawej, kawałek od pałacu, majaczyła wysoka wieża, jednak Flyn nie zwrócił na nią większej uwagi. Właśnie zbliżali się do olbrzymiego wejścia, którego pilnowali kolejni strażnicy. W końcu będzie mógł pozbyć się tej cholernej wiadomości. Odruchowo sprawdził, czy spoczywa spokojnie w torbie i... Momentalnie zamarł.
Z przerażeniem zrzucił plecak i zaczął się oklepywać po ubraniu, w poszukiwaniach. Nigdzie jej nie było. Zaczął przekopywać plecak, kiedy stanął nad nim ten dziwny człowiek.
– Wiadomość została już dostarczona królowi – oznajmił beznamiętnym głosem. – Król chce ciebie wiedzieć.
– Ale... Kiedy? Jak? – zapytał, nie rozumiejąc. – Przecież cały czas była w torbie... i...
– Została ci odebrana w bramie miasta. Musieliśmy sprawdzić, czy jest bezpieczna i nie ma na niej klątw. Król chce cię widzieć – powtórzył.
Flynowi zakręciło się w głowie. Nie rozumiał tego człowieka. Kiedy zabrał mu wiadomość? Jak? I... król chce go widzieć? Dlaczego?
– Prowadź. – Pokręcił głową, wzdychając ciężko.
Nie szli długo. Minęli zaledwie dwie poczekalnie i weszli do sali audiencyjnej. Nie było tu przepychu. Jedynymi ozdobami były flagi, herby i kilka portretów. Byli to poprzedni władcy Cell. Każdy z nich miał złotą koronę, którą Flyn widział teraz na żywo, na głowie obecnego króla. Maris z rodu Rioni. Ponoć cechował go wybuchowy charakter.
Posłaniec szedł wyprostowany, uważnie stawiając kroki. Był pewien, że jeden fałszywy ruch i skończy w lochach, albo mogile. Zatrzymał się dosyć daleko od podwyższenia z potężnym tronem, na którym zasiadał sam Maris. Opadł na kolano i pochylił głowę.
– Flyn Mernival. Do twych usług, panie. – Starał się mówić głośno i wyraźnie. Już nieraz musiał dostarczać wiadomości wysoko urodzonym ludziom, jednak jeszcze nigdy nie dostarczał wiadomości królowi!
– Wstań, Flyn – polecił władca. – Słyszałem, że zjawiłeś się tu w dosyć nietypowy sposób.
– Tak, panie – odparł, stając na baczność. Król zachęcił go gestem, żeby mówił. – Jechałem drogą przez Smocze Góry, jednak mój koń padł ofiarą smoków. Ledwie mi się udało umknąć. Następnie podróżowałem przez pustynię Venirów, gdzie spotkałem te niezwykłe stworzenia. W lesie ochraniały mnie drzewa, które wskazały drogę do druidów, którzy z kolei powiedzieli o Lotnym, który pomógł mi się tu dostać. Nie rozumiem z tego za wiele, jednak spieszyłem się, żeby dostarczyć tę pilną wiadomość.
Król skinął głową i rozłożył list. Flyn rozpoznał go nawet z daleka. Przez to cholerstwo omal nie został pożarty! Kilka razy!! Miał chociaż nadzieję, że na coś się przyda królowi, który może przecież hojnie wynagrodzić Posłańca.
– Rozumiem – westchnął władca. – Wiesz, co było w tej wiadomości? – zapytał, machając pergaminem. Posłaniec niepewnie pokręcił głową. – Pozdrowienia i zaproszenie na herbatę. Nie dosłownie, rzecz jasna, jednak osobą, która wysłała wiadomość, jest mój stary znajomy. – Flyn zachwiał się i gdyby nie majestat, zacząłby wyć ze wściekłości. – Jest tu również rekomendacja dla ciebie. – Król uśmiechnął się nieznacznie. – Jeśli chciałbyś zostać jednym z moich osobistych Posłańców, Flynie Mernival, przyjmę cię od razu.
– To... wielka łaska, panie. Nie zasłużyłem... – odparł zdumiony Flyn. Do króla podszedł zamaskowany człowiek i powiedział coś cicho. Władca skinął głową.
– Dostarczyłeś wiadomość w niecałe dwa tygodnie, gdzie inny goniec nie ryzykowałby i pojechałby dookoła, marnując miesiąc, zakładając, że nie napotkałby na utrudnienia. Udało ci się przeżyć w trudnych warunkach. To wystarczająca rekomendacja. – Posłaniec ponownie się skłonił, czując, że zaraz zemdleje. – Masz czas na decyzję do wieczora. Jeśli jednak już się zdecydowałeś, mszę wysłać odpowiedź na zaproszenie...
– Dziękuję, panie! Nie zawiodę, panie! Dostarczę wia... – zawahał się. – Jednak nie mam konia.
– Z tym nie będzie problemu. Ponoć na dziedzińcu czeka niecierpliwie pewien pegaz.
Więcej nie trzeba było. Ktoś podał posłańcowi zapieczętowany list. Flyn złapał go w biegu i umieścił bezpiecznie w torbie. Wyleciał na dziedziniec, strasząc służki, gwardzistów i Lotnego. Pegaz spojrzał na niego z wyrzutem. Posłaniec poklepał go po szyi i wręczył skradzione z tacy jednego z lokajów obrane jabłko.
– Chciałbyś mi towarzyszyć w pracy? – zapytał szczęśliwy. – Mam wiadomość do dostarczenia. – Lotny zarzucił łbem i stanął bokiem do mężczyzny. – Potem dostaniesz tyle jabłek, ile tylko będziesz chciał – zapewnił, wskakując lekko na grzbiet stworzenia.
Więcej pegaz nie potrzebował. Wspiął się na zadnie nogi, machając skrzydłami, po czym rzucił w galop. Wydawało się, jakby chciał przeskoczyć nad żywopłotem, jednak nie opadł za nim. Kiedy przelatywali nad miastem, Flyn śmiał się głośno.
Przypomniał sobie słowa króla i wyszczerzył zęby.
„Pamiętaj. To pilna wiadomość.”

sobota, 22 września 2012

Nadchodzi jesień.

Robi się zimno i wakacje dobiegają końca.
Czas wracać do Wrocławia, bo w Siedmiogrodzie zrobiło się zimno (zdecydowanie za zimno). W tym roku postaram się wziąć za siebie... Zobaczymy, czy wygram ze swoim lenistwem.