poniedziałek, 7 lipca 2014

[Powrót Voyagera]

Voyager 1 wracał na Ziemię spowity ognistą aureolą, a ja długo nie potrafiłem zrobić nic, poza staniem i gapieniem się w niebo.
Ludzie dokoła biegali, krzycząc na siebie, wołając, płacząc, albo śmiejąc się szaleńczo. Jedni błagali najróżniejsze bóstwa o pomoc, inni je wyklinali. Jednak mogłem w tym chaosie wyróżnić kilka grup, czy raczej wzorców zachowań. Jak tylko informacja wypłynęła w mediach, najliczniejszą grupą byli uciekinierzy. Na początku może i miało to jakiś sens, ale teraz? Nie miałem pojęcia, dokąd biegli. Naprawdę myśleli, że w metrze będą bezpieczni? Heh... niewiele wiem o tego typu sprawach, ale słyszałem kiedyś, że asteroida wielkości pięści uderzając w Ziemię, może zrobić kilkukilometrowy krater. A to cholerstwo, które radośnie pędziło w naszą stronę, raczej było większe od pięści.
Voyager 1 to ta bezzałogową sonda kosmiczna, której początkową misją było eksploatowanie układów Jowisza i Saturna. Jednak jakiś mądrala wpadł na pomysł, żeby to cudeńko, które w przestrzeni kosmicznej tkwiło od siedemdziesiątego siódmego roku, ściągnąć z powrotem na Ziemię. Chcieli sprawdzić, jakie syfy ze sobą przytaszczy z przestrzeni międzygwiezdnej. No i sprawdzili. Doświadczalnie. Że te cholerne syfy, które przylgnęły do kadłuba sondy, opatulając ją szczelnym płaszczem, za cholerę nie chcą się palić. Kiedy Voyager minął Księżyc, a później wszedł w atmosferę, coś się koncertowo zjebało i ci genialni, amerykańscy naukowcy, stracili nad sondą wszelką kontrolę.
No i teraz sonda spadała. Prosto na moje miasto, jakby, kurwa, nie miała gdzie spadać.
Kurwa mać. – Powtórzyłem na głos, biorąc kilka głębszych wdechów, żeby się uspokoić. Nie byłem pewien, czy to strach tak na mnie działał, czy złość... a może jedno i drugie? W każdym razie, w końcu ruszyłem z miejsca.

Ludzie krzyczeli, że amerykanie powinni coś zrobić. Co z Białym Domem? Prezydentem? Tym mitycznym, czerwonym guziczkiem, który miał momentalnie uwolnić moc kilkudziesięciu bomb atomowych?! Dlaczego nas nie ratowali? A inne rządy? Co z Rosjanami? Na pewno też mieli coś w zanadrzu!
Cóż. Dla mnie było oczywistym, że takie działania byłyby dla nich nieopłacalne. Z całą pewnością, wszyscy chcieli położyć swoje łapska na Voyagerze i zamiast rozwalić to ustrojstwo w cholerę, szykowali się do misji odzyskiwania czarnych skrzynek, czy co to tam miało. Pewnie już dawno wystartowały samoloty z najodleglejszych krajów, wioząc żądnych krwi agentów...
Wiadomość, że to cholerstwo uderzy właśnie w moje miasto, wypłynęła stosunkowo późno, kiedy na niebie dało się już widzieć dziwny kształt. W pierwszej kolejności uciekły wszystkie burżuje w sportowych samochodach. Nic w tym dziwnego, też bym uciekał, gdybym miał taką możliwość. Przepisy i zasady zdrowego rozsądku momentalnie przestały obowiązywać, nic więc dziwnego, że już pół godziny później nastał koszmar komunikacyjny. Gro mniejszych i większych kolizji stało się już normą. Och, byli też tacy, co za wszelką cenę usiłowali nad tym zapanować, jednak ci rycerze w lśniących zbrojach często okazywali się po prostu walczącymi z wiatrakami, błędnymi rycerzami.

No więc, wracając do opisu grup (co stanowiło na chwilę obecną moje ulubione zajęcie). Początkowo największym, jak już wspominałem, była odsetek tych, którzy usiłowali ratować życia za wszelką cenę. Stali teraz w niekończących się korkach, zdecydowanie nadużywając klaksonów. Ich przeciwieństwem byli ci, którzy w końcu uświadomili sobie, co ich czeka i że nie ma przed tym ratunku. Ich z sekundy na sekundę przybywało i chcąc nie chcąc, musiałem ich podzielić na podgrupy.
Pierwszą podgrupą byli najzwyklejsi wandale, którzy spuszczeni ze smyczy społecznych ograniczeń, szukali wolności w manifestowaniu siebie. A przynajmniej ja to tak rozumiałem. Też się zastanawiałem, czy nie chwycić cegły i nie wybić szyby w mięsnym, gdzie kilka dni temu kupiłem starą kiełbasę, jednak ktoś mnie ubiegł i tak moja zemsta legła w gruzach.
Kolejną podgrupą, również całkiem sporą, stanowili wichrzyciele, czy, jak też lubiłem ich nazywać, fałszywi prorocy. Nawoływali, że trzeba się zwrócić do Boga i tylko On jest nas w stanie teraz uratować. Byli również ich przeciwnicy, mówiący, że to zemsta boska za nasze grzechy. Jednym i drugim chciałem przywalić, ale ich liczebność skutecznie mnie zniechęcała, a pozostało już zbyt mało czasu.
Pośród tłumów wyłoniłem sylwetki nagich osób, tańczących dokoła bezgłowego ciała. Tych nazywałem ekscentrykami, bo robili rzeczy, których obawiali się wcześniej. Teraz nic ich nie mogło powstrzymać przed skokiem na bungie z mostu, czy sprawdzeniu, czy naprędce zrobiona lotnia zdoła utrzymać ciężar człowieka. Nic dziwnego, że często mylili mi się z samobójcami, którzy nie widząc lepszej przyszłości, kończyli z sobą, zanim Voyager to zrobi.
Oczywiście byli też tacy, którzy chowali się po kątach, albo jawnie płakali nad swoim losem. Tych nazywałem sierotkami, bo nie robili nic konkretnego, poza byciem krajobrazem. Osobiście zaliczyłem się do skromnego grona stoików, czyli tych, którzy przynajmniej usiłowali trzeźwo analizować swoją sytuację.
Nie miałem pojęcia, czy znalazłem wszystkie grupy w tym chaosie. Ba! Nawet swojej przynależności nie byłem stuprocentowo pewny!
A tak właściwie, to dokąd ja szedłem? Nie miałem przecież żadnego konkretnego celu, a moje nogi prowadziły mnie przez miasto, czy raczej przez to, co z tego miasta pozostało. Czyżby moja podświadomość utrzymywała mnie w ruchu, żebym nie zwariował, jak inni? Dopiero, kiedy minąłem następne skrzyżowanie, uświadomiłem sobie, że zmierzam prosto do Niej.

Pod jej blokiem panował podejrzany, nienormalny wręcz spokój, przywodzący na myśl ciszę przed burzą. Drzwi na klatkę były zamknięte, jednak wystarczył jeden kopniak, żeby posłać szybę w diabły, a potem poszło już łatwo. Ona mieszkała na drugim piętrze, w mieszkaniu na prawo. Zapukałem, ale nie dostawszy żadnej odpowiedzi, musiałem sprawdzić, czy aby przypadkiem nie jest otwarte.
Było... Dławiony dziwnym niepokojem, rzuciłem w głąb korytarza pytanie o pozwolenie na wejście. Ponownie nie doczekałem się odpowiedzi. Ruszyłem więc w głąb mieszkanka, niepewny, czy Ją zastanę. Nie była raczej typem człowieka, który siedziałby w domu i użalał nad sobą, chociaż w zaistniałej sytuacji, chyba nic by mnie nie zdziwiło.
Z tymi myślami wszedłem do salonu.
Wyglądała, jakby zasnęła z kieliszkiem w ręku. Zasilanie padło jakieś pół godziny temu, jednak nie miałem wątpliwości co do tego, co oglądała, zanim się wykrwawiła. Pusta butelka kilkuletniego wina walała się po podłodze, podobnie paczka papierosów, z której drżącymi rękoma wyciągnąłem ostatniego i odpaliłem od stojącej na stoliku lampki naftowej. Była to ta sama lampka, którą razem kupiliśmy – nasz pierwszy wspólny zakup. Złożyłem ostatni pocałunek na ustach ukochanej i wyszedłem, szargany sprzecznymi myślami. Gdybym został w środku, nie wiem, czy powstrzymałbym się przed podniesieniem z ziemi noża, którym moja ukochana podcięła sobie żyły.
Chciałem wyć, wrzeszczeć, coś rozwalić, lecz jednocześnie pragnąłem pozwolić ujść uczuciom i zacząć beczeć niczym małe dziecko. Nie miałem pojęcia, co by się stało, gdyby z tego stanu nie wyrwał mnie pisk przerażenia.
Piękna, młoda dziewczyna uciekała pędem przed kilkoma mężczyznami. Rzuciłem się jej na pomoc, chociaż stawanie przeciwko takiej grupie mięśniaków to czyste szaleństwo. Zagrodziłem im drogę, co prawdopodobnie pomogło niewieście uciec, a co miałem nadzieję przypłacić co najwyżej pobiciem. Moje zdumienie, kiedy po kilkudziesięciu ciosach jeden z napastników wbił nóż między moje żebra, było nie do opisania. Czułem się oszukany, wściekły i... bezradny.
Kiedy mnie zostawili, z ledwością mogłem oddychać. Ostatkiem sił wstałem z ziemi i ruszyłem do Niej. Jeśli miałem umrzeć, to przynajmniej niech umrę przy ukochanej. Wejście na pierwsze piętro wydawało się rzeczą niemożliwą, jednak ostatkiem sił dałem radę. Ledwie widziałem na oczy, kiedy doczołgałem się do Jej nóg. Powinienem chyba czuć żal, jednak jedynym, co czułem, była satysfakcja i szaleńcze poczucie, że oszukałem Voyagera. Nie zginę w jego cholernej kolizji. Umrę przy ukochanej.
Nie miałem pojęcia, że kilka minut po tym, jak zasnąłem snem wiecznym, zsynchronizowany ostrzał kilku państw unicestwił satelitę, zostaliśmy uratowani, a szczątki Voyagera wpadły do morza. I dobrze.