niedziela, 2 marca 2014

[Niechaj nikt nie zadziera z Mikołajem]

Nikt, kompletnie nikt nie ma pojęcia, jakim skurwielem w rzeczywistości jest Święty Mikołaj. Wszyscy widzą tylko tę radosną, zakłamaną facjatę, która woła „hoł, hoł, hoł!”, a nikt nie raczy zastanowić się jakim cudem ta stara, podchmielona purchawa, jest w stanie wyprodukować i rozwieźć (jednej nocy) miliardy jebanych zabawek.
Agent Raduchowski, z Departamentu Unieszkodliwiania Problemów Antyrządowych, siedział z lornetką naprzeciwko jednej z domniemanych fabryk Mikołaja. W tym roku, pięcioosobowa grupa, opłacana z pieniędzy podatników, w końcu osiągnie sukces. Zamkną tę gigantyczną pralnię pieniędzy! Skończy się nielegalna działalność!
Nagle drzwi magazynu stanęły otworem, wypuszczając jednego z kurduplowatych pracowników. Elf (bo agent Raduchowski był za sprytny, żeby nabrać się na wersję z karłem) rozejrzał się dookoła, jakby sprawdzał, czy jest sam. Agent zamarł bez ruchu i czekał. Wiedział, że nie może nawet drgnąć, gdyż stwór widział jedynie ruch. Elfy polegały na zmysłach słuchu i dotyku, a ich wzrok i węch były upośledzone. Całe szczęście, bo Raduchowski od pięciu dni nie miał czasu, żeby wrócić do domu i wziąć prysznic, czy założyć względnie czystego ubrania.
Podejrzany wyciągnął krótkofalówkę i powiedział coś, czego agent nie dosłyszał. Po chwili na ulicy rozległo się rzężenie silnika i zza rogu wyjechała stara chłodnia. Mężczyzna omal nie ryknął z radości. Widać kilka nocy przespanych w śmietniku w końcu się opłaciło! Chłodnia oznaczała, że nadszedł ten czas, kiedy produkcja była gwałtownie zwiększana, a więc potrzebowali pomocy... pingwinów.
Elfi kierowca wyskoczył z szoferki i wymienił kilka słów z elfim pracownikiem fabryki, po czym weszli do środka. Raduchowski wyszarpnął z kieszeni telefon włączył go i wpisał pospiesznie numer. Był wieczór, jednak nie czekał długo na odpowiedź.
– Departament Unieszkodliwiania Problemów Antyrządowych – oznajmił zblazowany głos z drugiej strony. Znamiennym było, że nie zapytał, w czym może pomóc.
– Grzesiek, to ja! Mamy ich! – powiedział rozgorączkowany agent, dziwiąc się, słysząc swój zachrypnięty głos.
– Stasiek? To naprawdę ty? – głos z drugiej strony nagle się ożywił. – Wołam szefa... Szefie! To Stasiek! – Raduchowski odsunął na chwilę telefon od ucha, krzywiąc się. – Stary, nawet nie wiesz, co się tutaj działo przez te dwa tygo...! – Nagle głos zamilkł i zastąpił go nieco mniej entuzjastyczny, kobiecy.
– Raduchowski! Od dwóch tygodni usiłujemy się do ciebie dodzwonić! W tej chwili wracaj! – nakazała kobieta. Królowa Elżbieta, jak ją czasami nazywali, była szefową ich wydziału. I bynajmniej nie należała do tych delikatnych niewiast, które można zdominować.
Ponownie padło stwierdzenie, że agenta nie było od dwóch tygodni... aż tyle czasu spędził w rynsztokach miasta? Niby czuł się osłabiony, głód mu doskwierał, jednak dni zlały się do tego stopnia, że nie miał poczucia upływu czasu.
– Nakryłem transakcję, szefowo... – odparł szeptem agent, cały czas wytężając wzrok, upewniając się czy coś nie nadchodzi. Z drugiej strony zapadła cisza, nieprzyjemna cisza, która zazwyczaj poprzedzała wybuch złości.
– Gdzie? – zapytała w końcu zduszonym głosem szefowa.
– Stary magazyn na Lotników Alianckich, w Żaganiu. Niedaleko osiedla. Właśnie przyjechała chłodnia.
– Wycofaj się! Natychmiast!
Raduchowskiego zdumiał rozkaz. Już miał odpowiedzieć, że w życiu tego nie zrobi, kiedy drzwi magazynu ponownie się otworzyły. Obawiając się ujawnienia, przerwał połączenie i wyłączył telefon. Był przecież zawodowcem, nie mógł pozwolić, żeby kurduple odkryły go przez taką głupotę, jak zapomnienie o wyciszeniu.
Elfów było teraz o wiele więcej. Piętnaście, może z dwadzieścia... i każdy był uzbrojony w miniaturową wersję karabinu maszynowego. Miały na sobie te odrażające uniformy: pasiaste spodnie, zielone kubraczki z czerwonymi guzikami i zielone czapeczki, które nadawały ich smukłym sylwetkom, w połączeniu z pasiastą kolorystyką, wygląd lasek cukrowych.
Agent nigdy wcześniej nie widział aż tylu naraz. Serce waliło mu tak głośno, że zaczął się obawiać, czy długouchy tego nie usłyszą. Czuł na plecach zimny pot, a jego mięśnie były napięte do granicy bólu. Bał się nawet oddychać.
Elfi kierowca wyróżniał się inną kolorystyką (szaro-zielone paski) i brakiem karabinu w rękach (on miał go przewieszonego przez plecy). Podszedł do chłodni i otworzył ładownię, z której wysnuła się para. Elfy sprawnie założyły trap, po czym ustawiły się z dwóch stron, tworząc szpaler, prowadzący do wnętrza magazynu.
– Wyłazić, śmiecie! – zawołał elfi kierowca, chwytając karabin i celując nim w „ładunek”.
Ze środka zaczęły wychodzić niewiele niższe od swoich oprawców pingwiny. Na ich szyjach widniały metalowe obroże, od których biegł łańcuch, łączący poszczególne zwierzęta w pary. Kolejny łańcuch przebiegał dalej, łącząc wszystkie pary razem. Biedactwa nie miały szans na ucieczkę.
Na biegunie północnym, skąd pochodziły elfy, żyły renifery, zwierzęta zżyte z Mikołajem i jego szajką. Za to pingwiny pochodziły z bieguna południowego. Przez lata trwała wojna biegunów, wojna pomiędzy reniferami, a pingwinami... jednak w końcu wygrały ją te pierwsze, wspierane przez organizację podchmielonej purchawy.
Raduchowskiemu zrobiło się niedobrze. Niby były to tylko zwierzęta, magiczne zwierzęta w zasadzie, jednak nawet one nie zasługiwały na takie traktowanie. Jedynym, co powstrzymywało agenta przed rzuceniem się na pomoc, była przewaga liczebna elfów. Zacisnął więc zęby i patrzył, usiłując policzyć pingwiny. Jedna, para, druga, trzecia... Przy piętnastej Raduchowski zaczął się zastanawiać, jakim cudem pomieściło się tam aż tyle zwierząt.
Kiedy drzwi magazynu zamknęły się za ostatnim elfim pracownikiem fabryki, elfi kierowca chłodni odjechał swoim pojazdem. Agent odetchnął cicho, po czym wyciągnął ponownie telefon. Zdążył jednak jedynie włączyć aparat, bo wszystko później spowijała ciemność.

Utraty przytomności agent Raduchowski niestety nie mógł przypisać wycieńczeniu organizmu. O nie, ten guz, który rósł na obolałej głowie, mógł być spowodowany jedynie bliskim kontaktem jego czaszki z jakimś wybitnie twardym obiektem. Kolba karabinu, czy może znaleziony na ulicy kamień? A może szklana butelka, która majestatycznie poszła w kawałki? Jednak tym, co zdumiało agenta najbardziej, była siła jaką wykazał się napastnik.
Siedział na krześle, w jakimś małym, obskurnym pomieszczeniu. Spróbował oswobodzić skute z tyłu ręce, jednak odgłos uderzania metalu o metal jedynie sprowadził mu na głowę elfiego strażnika. Kreatura obrzuciła Raduchowskiego krytycznym spojrzeniem, po czym wyszła, zostawiając otwarte na oścież drzwi. Niestety nic przez nie nie dało się zobaczyć. Agent spróbował wstać i wyjść, razem z krzesłem, jednak szybko się okazało, że i to jest niemożliwe. Metalowe nogi były przytwierdzone na amen do posadzki.
Z oddali, jakby zza ściany, dobiegały różne szumy i piski, jakby z zepsutego telewizora. Jednak mężczyzna nie mógł mieć pewności, czy to przypadkiem nie wytwór jego obolałej głowy. Usiłował wsłuchać się w te dźwięki. Wyróżniało się w nim rytmiczne uderzanie i odgłos tarcia, jakby metalowe narzędzie szorowało po drewnie. Po chwili dołączył odgłos kroków, kroków, które zmierzały prosto do pomieszczenia, w którym go zostawiono.
– A więc to ten naziemiec, który kręcił się tu od kilku dni? – zapytał skrzekliwie nowy elf. Ten nie był odziany w cukierkowe zielono-czerwone uniformy pracowników fabryki, tylko w żółto-zielony uniform pułkownika, a w ręku trzymał aktówkę. Raduchowski zaklął w myślach. – Bądź dobrym chłopcem i powiedz... czego tu szukałeś?
– Dalej czekam na tego resoraka, którego zamawiałem, jak miałem osiem lat – wychrypiał agent.
Elf nie odpowiedział, jedynie uśmiechnął się, otwierając aktówkę.
– Stanisław Raduchowski – wyczytał drań. – Urodzony we Wrocławiu, zameldowany i zamieszkały w Warszawie. Powiedz mi, co robisz w Żaganiu?
– Zwiedzam – wypalił, niewiele myśląc.
– Hmm... a to dziwne, bo kiedy zadzwoniliśmy pod ostatni wybrany na twoim telefonie numer, odezwała się przemiła kobieta, każąca przerwać misję... – Elf uśmiechnął się złośliwie. – Musisz wiedzieć, że oficjalnie jesteś uznawany za zaginionego w akcji... a jeśli jeszcze nie, to już niedługo. – Przerwał na chwilę, ruszając wolnym krokiem dokoła krzesła, na którym siedział mężczyzna. Czytał akta i przemawiał tonem pogawędki. – Sierota. Nie masz żony, ani dzieci... ba, nawet dziewczyny, czy kochanki... musisz być bardzo sfrustrowany. Nie palisz, ani nie nadużywasz alkoholu. Hmm... dziwne, zazwyczaj wtedy właśnie nadużywacie procentów...
– Odwal się, niziołku! – krzyknął Raduchowski, nie mogąc wytrzymać. – Jeśli chcesz mnie zabić, zrób to szybko! Po chuj ci moje akta? Nie masz nic innego do roboty?!
– Oj nieładnie! Zachowuj się, bo dostaniesz rózgę! – odparł z przyganą elfi pułkownik. – Bądź grzeczny, a może zachowasz wszystkie kończyny.
– No nie pierdol, że mnie od tak puścisz... – nie wytrzymał mężczyzna. Wiedział, że nie należy pogarszać swojego położenia, ale zachowanie stwora wytrącało go z równowagi.
– Hmm... ale bez języka, to pewne.
Raduchowski zacisnął zęby. Wiedział, że nie miał szans na wydostanie się stąd, że będzie torturowany. Nie miał jednak pojęcia, jakie informacje posiadał ten cholerny elf. Widać sprawdził już historię agenta, jego powiązania i inne takie.
– DUPA – oznajmił nagle elfi pułkownik.
– A to mi chcesz ucinać język? – zadrwił mężczyzna.
– Departament Unieszkodliwiania Problemów Antyrządowych – rozwinął stwór, przewracając szpetnymi oczkami.
– Ach... no tak... – Nikt nie lubił tego skrótu, były też projekty, żeby zmienić nazwę na inną, jednak tradycja to tradycja. Poza tym to lepsza przykrywka, niż „Skopmy Tyłki Mitycznym Stworom”, jak proponował kiedyś agent Kowalczyk. – I co z nim?
– A więc nie masz zamiaru wyrzekać się swoich powiązań z tą grupą?
– Po co, skoro już i tak je znasz? – warknął Raduchowski. – Nie no, stary. Może przejdźmy do momentu, kiedy stwierdzasz, że nie dasz rady nic ze mnie wyciągnąć, po czym strzelasz mi w łeb? Chociaż słyszałem, że mdlejecie na widok krwi, to nie będzie problem? Swoją drogą. Może powiem kilka razy, że nie wierzę w elfy. Umrzesz od tego?
Stwór westchnął ciężko, po czym rzucił akta na ziemię. Agent wstrzymał oddech i zamknął oczy, obawiając się, że ten spełni jego prośbę.
– Problem z wami, z ludźmi jest taki, że wy za grosz nie macie poczucia humoru – odezwał się w końcu pułkownik. – A problemem elfów jest to, że większość z nas ma straszliwą chorobę lokomocyjną, a wszyscy lęk wysokości.
Raduchowskiego zdumiały te słowa, które nijak nie trzymały się kupy. Po kiego ten gnojek mówi mu takie rzeczy? Oczywiście o tym, że elfy mają chorobę lokomocyjną, wszyscy pracownicy Departamentu doskonale wiedzieli. Ale lęk wysokości? To było coś nowego, musiał to zapamiętać... agent przewrócił oczami. Po co miał to zapamiętywać, skoro i tak nie wyjdzie stąd żywy?
– Czy wiesz, drogi Stanisławie, jaki mamy dzień? – zapytał po chwili ciszy elfi pułkownik.
– Hmm... Mamy grudzień, coś koło osiemnastego?
– Dzisiaj jest dwudziesty trzeci.
Agenta zmroziło. Czyli rzeczywiście siedział tu ponad dwa tygodnie? Oddał się pracy do tego stopnia, że zapomniał o całym świecie! Miał przynajmniej nadzieję, że dostanie za to sporą premię. Chwila... ale to oznaczało, że jutro jest Wigilia! Kurwa jego mać! Nic dziwnego, że sprowadzili pingwiny!
– Może jednak uciąć ci ten język? – zapytał uprzejmie elf, uświadamiając Raduchowskiemu, że powiedział to na głos.
– Jednego nie rozumiem, po jaką cholerę mi to wszystko mówisz?
Elfi pułkownik uśmiechnął się szeroko i gwizdnął. Z korytarza przybiegły dwa inne elfy z karabinami. Jeden z nich podszedł do agenta i odpiął jego ręce od krzesła. Mężczyźnie przebiegło przez myśl, żeby teraz rzucić się na któregoś z kurdupli, jednak był zbyt ciekawy, o co tym gnojkom chodzi. Pozwolił więc skuć sobie ponownie ręce, tym razem z przodu (dobre i to).
– Pozwolisz, że cię oprowadzę – mruknął elfi pułkownik, ruszając w stronę drzwi. – Już setki lat temu stwierdziliśmy, że wy, ludzie jesteście całkiem zabawni – zaczął swoją opowieść – jednak to wasze dzieci są prawdziwym skarbem. Posiadają wszystkie te piękne cechy, które tracą, kiedy dorastają. Niewinność, ufność... wiara. Już dawno temu zauważyliśmy, że dzięki takim drobnostkom, jak prosta zabawka, ich dzieciństwo jest przedłużane.
Agent podążał za elfem korytarzami, żeby po chwili wyjść na wielką halę, gdzie walał się biliard skrawków papieru ozdobnego. Uwijali się tu elfi pracownicy i pingwiny z koszami na plecach, które potulnie przenosiły zabawki na wskazane miejsca. Pod ścianami walało się mnóstwo prezentów wszelakiego gabarytu. Stały tu też sanie! Jednak nigdzie nie było widać ani Świętego Mikołaja, ani reniferów.
– Jak widzisz, praca wre – podjął elfi przewodnik agenta, pozwoliwszy mu otrząsnąć się z szoku.
– Ciekawe skąd macie na to forsę... – nie wytrzymał Raduchowski.
– Od sponsorów i z giełdy – odparł elf. – Wbrew twoim podejrzeniom jesteśmy całkiem przedsiębiorczy. No dobrze. Może wykorzystywanie niektórych umiejętności jest niesprawiedliwe, jeśli chodzi o grę na giełdzie, albo w kasynach, jednak musimy podejmować podobne środki, żeby wyrobić się z planem.
– Okradacie rząd – warknął agent.
– O nie... to rząd okrada nas! Wiesz, ile płacimy podatków?!
Mężczyzna musiał przyznać karłowi rację. Podatki... jednak czy to usprawiedliwiało tych małych skurwysynów do prania kasy? Chociaż w sumie Departament nigdy nie miał pewności, co do tego, skąd gnojki biorą kasę. Elf zasiał w agencie ziarno zwątpienia i obaj o tym doskonale wiedzieli.
– Nie czerpiemy z tego żadnych korzyści materialnych. Wszystko idzie na dzieci – kontynuował elfi pułkownik.
– Hmm... no dobrze... Ale co z pingwinami? Przecież to niewinne stworzenia!
Raduchowski uśmiechnął się, pewny, że trafił w słaby punkt w rozumowaniu przeciwnika, jednak dokładnie w tym momencie jeden z pingwinów rzucił się na elfiego strażnika, usiłując wyrwać mu karabin. Elf upadł na ziemię po celnym ciosie skrzydła i już się nie poruszył. Ptak usiłował strzelić z karabinu do kolejnego strażnika, jednak nie był w stanie nacisnąć zabezpieczonego spustu. Został obezwładniony w następnej sekundzie i odprowadzony.
– Nie wszystkie, możesz mi wierzyć – odparł elfi pułkownik.
– Ale po co mi to wszystko mówisz? – zapytał Raduchowski. Nic z tego nie rozumiał, nie wyglądało na to, żeby to była mistyfikacja... o co tutaj tak naprawdę chodziło.
– Chcę zaproponować współpracę. Nie Departamentowi, ale tobie.
Doszli do sań. Był to nowoczesny pojazd i wcale nie wyglądał, jakby miał być w ogóle użyty. Tuż obok stały stojaki z uprzężami dla reniferów, a kawałek dalej... stół, na którym stał stary resorak, dokładnie taki, o jakim zawsze marzył agent. Znowu poczuł się jak wtedy, kiedy mając osiem lat, siedział przy kominku i bazgrał list do mikołaja kredką świecową. Tuż przed tym, jak starsi koledzy z sierocińca go znaleźli i pobili, mówiąc, że Mikołaj nie istnieje. Raduchowski myślał, że w jakimś sensie im uwierzył, jednak teraz, kiedy zobaczył resoraka, coś w nim pękło.
Sanie drgnęły, żeby chwiejnie unieść się nad ziemię. Dopiero teraz agent dojrzał kolejny stojak, ze strojem Świętego Mikołaja.
– Nie może być... – mruknął pod nosem.
– Będziesz naszym Mikołajem? – zapytał elfi pułkownik. Agent obejrzał się na niego, ze zdumieniem odkrywając, że zebrało się więcej elfów. Jego ręce były już wolne. – Czy wcielisz się w tę rolę, żeby uszczęśliwić wszystkie dzieci, nie pomijając żadnego? Dopilnujesz, żeby każdy dostał swojego resoraka?
Raduchowskiego nie trzeba było dwa razy pytać.

Następnego ranka agent Stanisław Raduchowski z Departamentu Unieszkodliwiania Problemów Antyrządowych ocknął się w śmietniku z obolałą głową. Jego telefon leżał na ziemi, cały w kawałkach.
Nie był pewny, czy to, co miało miejsce poprzedniego dnia było prawdą, jednak wiedział dwie rzeczy: już nigdy nie będzie wyzywał Świętego Mikołaja i że ten resorak, którego namacał w kieszeni, z całą pewnością nie był złudzeniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz zostanie udostępniony po weryfikacji antyspamowej.