Flyn nie był pewien, czy to dobrze, ale wolał widzieć, kiedy jakiś
potwór przystąpi do pożerania jego skromnej osoby. Wyczerpany i
przerażony wpatrywał się w ciemny las.
– Pieprzone smoki – warknął pod nosem, wyciągając zmarznięte
dłonie w stronę ognia.
Polanę, na której obozował, otulał zimny płaszcz mgły.
Mężczyzna nie miał ani koca, ani jedzenia. Jedynym, co posiadał
było to, czego nie przytroczył do siodła. Zapowiadała się
kolejna, beznadziejna noc.
Gdzieś w oddali odezwał się złowrogi ryk, jednak Flyn nie zwrócił
nań uwagi. Podobne dźwięki towarzyszyły mu od dłuższego czasu i
dopóki były dostatecznie daleko, dopóty się nimi nie przejmował.
Cały czas miał też nadzieję, że jeśli coś zechce go zjeść,
pełna sakiewka w końcu się na coś przyda i stanie stworowi w
gardle.
A wszystko zaczęło się tak niewinnie! Zaledwie dwa tygodnie
temu... Nienawistnie spojrzał na leżącą obok niego torbę.
Spoczywał w niej zapieczętowany list, który musiał bezzwłocznie
dostarczyć do stolicy królestwa Cell. To przez to cholerstwo
zdecydował się na najkrótszą, a jednocześnie najmniej bezpieczną
z dróg.
Kurna! Smocze Góry nigdy nie były bezpieczne! Co mu odbiło?!
Dlaczego nie pojechał Królewskim Traktem?! Teraz był na kompletnym
odludziu i mógł tylko czekać aż jakiś stwór go dopadnie i
rozszarpie! Zupełnie jak konia...
– Pieprzone smoki – powtórzył, kuląc się jeszcze bardziej.
Maleńkie, osłonięte ognisko, które zaryzykował rozpalić, dawało
niewiele ciepła.
Nie wiedział, kiedy zasnął, ale dziękował bogom za to, że dane
mu było się obudzić. Niebo zaczęło już szarzeć, a po mgle nie
było śladu. Z całą pewnością przespał kilka godzin. Westchnął
cicho i wstał, żeby rozprostować nogi. Dopiero teraz, kiedy
cokolwiek widział, zauważył, że to, co poprzednio uznawał za
wielki głaz, w rzeczywistości było nietypową, kamienną ścianą.
Na dodatek całkiem sporą.
– He? Co to? – Podszedł do niej powoli. – Drzwi? – zdziwił
się. Spróbował je pchnąć, ale nie ustąpiły. – Czy to wejście
do jakichś podziemi? – zastanawiał się na głos. Tak było mu
raźniej. Słyszeć głos, nawet własny. – Hmm... proste
zamknięcie. Wystarczy podnieść skobel z drugiej strony, albo...
patrząc na zawiasy, wystarczyłaby dźwignia...
Gdyby miał nóż, już byłby w środku. Jednak nóż był w
sakwach, przy siodle. Musiał więc spróbować drugim sposobem.
Rozejrzał się dookoła.
Znalazł solidnie wyglądający kij, podtoczył pod drzwi niewielki
głaz i przystąpił do działania. Wbił końcówkę kija w szparę
pod drzwiami i naparł na drugi koniec, mając nadzieję, że to
zadziała. W końcu, po tylu dniach błądzenia po lasach, ze smokami
nad głową, natknął się na cywilizację! Może ktoś tam jest?
Może zostawił coś do jedzenia? Na samą myśl o czymś innym niż
jagody, do jego ust napłynęła ślina.
Naparł ze zdwojoną siłą na swoją dźwignię. Kij o dziwo
wytrzymał, jednak drzwi ani drgnęły. Próbował raz za razem, na
czole wystąpił pot, a drzwi nawet nie drgnęły. Już miał zrobić
sobie chwilę przerwy, kiedy poczuł, że dźwignia ustępuje. Drzwi
z łoskotem uderzyły o ziemię, zresztą nie tylko one. Zdumiony
mężczyzna wstał i otrzepał się, patrząc w czeluść korytarza.
Nie był pewien, jak tego dokonał, ale przejście stało otworem!
Zrobił dwa kroki w tył, oparł się plecami o drzewo i zamknął
oczy. Był zmęczony, a korytarz nie wyglądał na bezpieczny. Chyba
najlepiej będzie, jeśli najpierw odpocznie, a potem...
Nagle drzewo się poruszyło. Nieznacznie, jakby nie było pewne, czy
nie powinno odejść.
Pełen najgorszych przeczuć, Flyn otworzył oczy i powoli uniósł
głowę, żeby spojrzeć prosto w smocze ślepia, czy raczej jedno,
wielkości sporej pięści ślepie, wlepione w jego skromną osobę.
Cześć – usłyszał, chyba
w swojej głowie. W sumie nie miał czasu na zastanawianie się nad
tym, bo był zbyt zajęty pędzeniem na złamanie karku w stronę
przejścia. – No co ty?!
– Zdawało się, że „głos” jest pełen wyrzutu. –
Chociaż byś podziękował Fafnirkowi... ach ci ludzie... co za
niewdzięcznicy... phi...
Gdyby Flyn nieco zwolnił i się rozejrzał, zrozumiałby, że
zagrożenie ze strony smoka już dawno minęło i wpakował się w
coś innego. Gdyby zwrócił uwagę, że korytarze raz za razem
zakręcają w różne strony, że kluczą, opadają i wznoszą się,
doszedłby do wniosku, że tworzą labirynt. Ale niestety Flyn
nieprędko się tego domyślił. A potem było już za późno.
Zatrzymał się dopiero po pewnym czasie. Upewniwszy się, że nie
jest żadnym smokiem, wilkołakiem, wampirem, czy innym potworem i
spokojnie oparł się o ścianę, usiłując uspokoić oddech.
Przeklął cicho dzień, w którym został Posłańcem. Wsadził rękę
do torby i odetchnął z ulgą, upewniwszy się, że wiadomość
wciąż tam jest.
Kiedyś jeden z jego dobrych znajomych zgubił wiadomość w drodze.
Nie skończyło się to dla niego za dobrze. Trafił pod pręgierz na
trzy dni, a potem wysłano z wiadomością do Sarano. Było to
prymitywne górskie państewko na Zachodnim Kontynencie. Ponoć nikt
stamtąd nie wraca. Cóż... Posłaniec też nie wrócił.
Flyn pokręcił głową, żeby odgonić te myśli. Rozejrzał się
dokładnie dookoła i pewnym krokiem ruszył naprzód. Dopiero teraz
uświadomił sobie, że mimo że jest w tunelu, to doskonale widzi
drogę. Zdumiony spojrzał na swoje ręce, które miały niezdrowy,
zielonkawy kolor.
– O bogowie – jęknął, opadając na kolana. – Ja umarłem...
Jestem duchem! I nawet nie zauważyłem, kiedy...
Przerwało mu ciche parsknięcie. Uniósł głowę i zobaczył
najprawdziwszego ducha. Był biały i miał zielone ślepia. Na górze
przeraźliwie chudy i niemal haczył o sufit szpiczastą głową, na
dole gruby. I się śmiał... Trząsł się jak pochwycona świnia,
żeby w końcu polecieć w bok.
Dopiero teraz Flyn zobaczył przysadzistego krasnoluda. Trzymał kij,
na którym wcześniej powiewało prześcieradło. Brodacz w końcu
się podniósł i otrzepał.
– No, chłopie... jeszcze nikt mnie tak nie rozbawił –
powiedział, wyciągając w stronę mężczyzny rękę i pomagając
mu wstać. – Drumnow Bergis. Budowniczy i opiekun tych tuneli.
– Flyn Mernival. Trafiłem tu przypadkiem. – Spojrzał niepewnie
na krasnoluda.
– Zazwyczaj jeśli ktoś tu trafia, staram się go przepędzić, po
prostu strasząc – zaśmiał się Bergis – ale ty mnie
rozbawiłeś. Widzisz. Ludzie zazwyczaj szybko się orientują, że
światło pochodzi z mchu. Ty widać byłeś zbyt zajęty uciekaniem
przed Fafnirem. – Brodacz ponownie się roześmiał. Skinął na
mężczyznę i ruszyli korytarzami.
– Masz na myśli tamtego smoka?
– To Fafnir. Jest stosunkowo niegroźny, pod warunkiem, że nie
jest się w jego typie. On lubi dobrze zbudowanych mężczyzn. Na
całe szczęście nie przepada za niskimi.
– Zamierzał mnie zjeść?
– Zjeść?! – Śmiech ponownie wypełnił korytarze, ale tym
razem nie był taki wesoły. – Jakby chciał cię zjeść, to już
by cię tu nie było. Jeden z nich kiedyś wyznał mi w tajemnicy, że
nie lubi zjadać ludzi, bo najpierw trzeba ich obrać z ubrań, a to
dosyć kłopotliwe, ale jeśli się tego nie zrobi, mogą utknąć
między zębami... Wolisz nie wiedzieć, co chciał z tobą zrobić
Fafnir, ale chyba lepiej, żeby cię zjadł.
Flyn przełknął głośno ślinę. Resztę drogi przebyli w
milczeniu. Szybko znaleźli się przy wyjściu, jednak nie przy tym,
którym mężczyzna wszedł. Wydawało się, że to zupełnie inny
świat. Jakby nagle wycięto wszystkie drzewa, spalono trawy, a
całość przysypano piaskiem i kamieniami.
– Jesteśmy – mruknął niezadowolony Bargis. – Zakładam, że
chciałeś się przedostać na drugą stronę gór. Oto i jesteśmy.
Przed nami rozpościera się Pustynia Venir. Tam masz wieś.
Zaopatruję się w niej w jedzenie i czasami przesiaduję w gospodzie
pod Venirem. Mają naprawdę dobre piwo. – Klepnął mężczyznę w
ramię, zamykając solidną kratę. – Na mnie już czas. Uważaj na
siebie... duchu. – Odszedł, śmiejąc się głośno.
Flyn nie odpowiedział. Z łzami w oczach patrzył na czyste niebo.
Nie widział tu ani jednego smoka, czy innego potwora. W końcu był
bezpieczny.
Kwesta bezpieczeństwa szybko została wyjaśniona. Z całą
pewnością jedzenie tutejszej zupy takie nie było. Flyn z
westchnieniem odłożył łyżkę. Skupił się na kuflu piwa i
kromce suchego chleba. Owszem. Był głodny, ale nie na tyle, żeby
ryzykować życie jedzeniem tych pomyj, które karczmarz dumnie
nazywał zupą.
Nikt w całej wsi nie miał konia, ani nie chciał powiedzieć,
dlaczego nie należy się zapuszczać samemu na pustynię. Zmowa
milczenia wisiała nieprzyjemnie w powietrzu, ale co poradzić? Po
dniu przerwy, który poświęcił na odpoczynek i uzupełnienie
zapasów, wyruszył w dalszą drogę.
Ludzie z wioski cały czas się dziwnie zachowywali. Niby każdy
wypełniał swoje obowiązki, ale coś było nie tak. Kupił u szewca
torbę na plecy, ale kiedy próbował zapytać o coś niezwiązanego
z jego karmem, ten milkł. Tak samo, kiedy kupował jedzenie, czy jak
kucharka wciskała mu tobołek z bułkami, które przygotowała mu na
drogę (zamierzał się pozbyć tego zbędnego balastu na pierwszym
lepszym postoju).
Coś było na rzeczy, ale Flyn nie miał czasu na dowiadywanie się,
o co chodzi.
Brak konia zaczął mu doskwierać niemal od razu, kiedy wyruszył.
Nogi zapadały się w grząskim piachu, a pełen plecak nieprzyjemnie
ciążył. Szedł przez pustynię, starając się dojrzeć jej
koniec.
Widział różne, dziwne rzeczy. Góry, smoki, ruiny i inne
stworzenia, jednak za każdym razem, kiedy się zbliżał, obraz
znikał. Czy to była ta fatamorgana, o której tyle słyszał w
wielkich miastach? Szkoda, że nie miał okazji, żeby wypytać
jakiegoś czarodzieja, co to za magia.
Kiedy słonce stało najwyżej na nieboskłonie, Flyn zrobił sobie
dłuższą przerwę. To wtedy zobaczył ruiny. Na początku myślał,
że to kolejna fatamorgana, jednak teraz, kiedy dotknął kamiennej
ściany, zdał sobie sprawę, że to jest jednak prawdziwe.
Miał złe przeczucia. Nie chciał, żeby złapała go tu noc, więc
czym prędzej zaczął się oddalać. Marzył już tylko o tym, żeby
w końcu dojść do spokojnych lasów. Zostawić za sobą mgliste
góry pełne smoków i pustynie, które mieszały mu w zmysłach.
Zbliżał się wieczór, a mężczyźnie wydawało się, jakby stał
w miejscu. Możliwe, że zabłądził i zaczął bezsensownie krążyć.
Krajobraz się w ogóle nie zmieniał.
Nagle na horyzoncie pojawił się tuman kurzu. Miejscowi chyba coś o
tym wspominali. Burza piaskowa. Ponoć niebezpieczna rzecz. W jej
przypadku należało się dokładnie owinąć, i przygotować na
najgorsze. Piasek wdzierał się wszędzie, uniemożliwiając
oddychanie i częstokroć grzebiąc podróżnika żywcem. Ale ta
burza była dziwna. Ludzie mówili, że zawsze jest olbrzymia, a ta?
Może była spora, ale Flyn inaczej to sobie wyobrażał. Nie minęło
pięć minut, kiedy uświadomił sobie swój błąd.
To żadna burza piaskowa, tylko potwory!
Mężczyzna rzucił się do ucieczki, jednak okazała się ona
bezcelowa. Stwory biegły szybciej od niego. Jedynym ratunkiem było
chyba zakopanie w gorącym pisaku. A może to kolejna fatamorgana?
Ale fatamorgana nie szczekała!
Zaczął panikować i modlić do bogów. Po chwili był otoczony
przez stado koniopodobnych stworów. Tylko, że te były większe i
miały dwa wielkie garby. Jeden z osobników ziewnął, ukazując dwa
rządki szpiczastych, ostrych zębów, jak u drapieżników. Miały
szerokie łapy, dzięki czemu nie zapadały się tak w piachu, jak
Flyn.
Istoty pustyni. Czy to były Veniry, o których krążyły legendy?
Jeden ze stworów podszedł do mężczyzny, który starał się nie
ruszać. Czuł jak zimny pot spływa mu po plecach. Zębaty pysk
znalazł się kilka cali od twarzy człowieka.
– Dzień dobry – powiedział drżącym głosem. I tak nic mu już
nie zaszkodzi, ani nie pomoże, ale zawsze można spróbować. Stwór
cofnął pysk i spojrzał na niego kocimi ślepiami. – Widzicie.
Mam pewną wiadomość do dostarczenia – odruchowo klepnął w
torbę – i muszę już iść, więc jeśli pozwolicie...
Nagle stwór wyciągnął szybko długą szyję i szarpnął za
plecak. Flyn powoli go ściągnął i otworzył. Nie był podarty,
ani pocięty. Na wierzchu leżał prowiant od gospodyni. Na ostatnim
postoju stwierdził, że jest niejadalny, ale doświadczenia sprzed
kilku dni nauczyły go, że darowanemu koniowi... jedzeniu...
wiadomo!
– Chcecie? – zapytał, wyciągając babeczko-podobne coś. –
Nie zatrujecie się? – Zaśmiał się w duchu na to pytanie.
Wyciągnął na ręku jedzenie, które zaraz zniknęło w paszczy
stwora. Reszta zaczęła nerwowo przestępować z nogi na nogę.
Przewodnik stada, którym zapewne był ten przed Flynem, wydał
tubalny dźwięk i wyciągnął łeb w stronę jednego z mniejszych
osobników. Ten zaraz podszedł, opadł na kolana i położył się.
Przewodnik szturchnął mężczyznę, popychając go w stronę
stwora.
Co miał zrobić? Posłusznie podszedł. Nie był pewien, czego od
niego chcą, dopóki...
– Chcecie, żebym na niego wsiadł? – zdziwił się, kiedy
przewodnik drugi raz popchnął go pyskiem w stronę grzbietu
leżącego.
Ja tu zginę – zaśmiał się w duchu, kładąc niepewnie rękę na
grzbiecie zwierzęcia. Kolejne ponaglenie było bardziej agresywne i
Flyn, chcąc nie chcąc, przerzucił nogę nad grzbietem Venira.
Jedynie wieloletnie doświadczenie w jeździe konnej uchroniło go
przed upadkiem, kiedy stwór gwałtownie wstawał. Bogowie raczą
wiedzieć, co by się z nim stało, gdyby wylądował na ziemi.
Skrzywił się na tę myśl i przesunął nieco w tył, w wygodne
zagłębienie między garbami.
Przewodnik stada wybiegł na przód i ruszyli. Na początku wolno,
jednak zaraz stwory przyspieszyły do ciężkiego kłusa. I po raz
kolejny umiejętności jeździeckie okazały się niezastąpione.
Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie plecak, walący go w plecy i
niepozwalający mu wygodnie usiąść.
Nie minęło dużo czasu. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, stwory
zwolniły. Szły spokojnym, równym tempem, a kiwanie się w takt
kroków powoli usypiało mężczyznę. Z półsnu wyrwało go nagłe
zatrzymanie. Jego Venir bez ostrzeżenia opadł na kolana i się
położył. Flyn momentalnie oprzytomniał i zeskoczył na ziemię, w
obawie przed przygnieceniem. Była już noc, a stwory zatrzymały się
chyba na odpoczynek. Wszystkie zaczęły się kłaść. Mężczyzna
rozejrzał się dookoła. Było tu kilka niewielkich krzaczków i
drzewek, jednak kiedy spojrzał przed siebie, zauważył, że jest
ich o wiele, wiele więcej i wyższych. To by oznaczało, że
znaleźli się na skraju lasu!
Nagle pojawił się też przewodnik stada i szturchnął go pyskiem w
ramię. Posłaniec niepewnie sięgnął do plecaka i wyciągnął
pseudo-babeczki. Jedną dał przewodnikowi, drugą temu, który go
niósł. Nie chcąc bardziej ryzykować, zostawił resztę na ziemi
(i tak nie byłby w stanie ich zjeść, a stworom możliwe, że nie
zaszkodzą), podziękował i czym prędzej się oddalił.
W lesie było ciemno. Nie chcąc ryzykować zgubienia się, albo
czegoś gorszego, mężczyzna zatrzymał się przy pierwszych,
większych drzewach, w miejscu, gdzie ściółka zaczynała wypierać
piasek. Tu było wystarczająco miękko i przyjemnie, żeby spędzić
noc. Na razie było ciepło i nie widział potrzeby, żeby rozpalać
ogniska, zresztą w plecaku spoczywał nowiutki koc, więc nawet,
jeśli zrobi się mroźnie, Flyn nie miał się czego obawiać. Na
wszelki wypadek jednak przygotował niewielki stosik i zapas gałązek.
Nigdy nie wiadomo jakie stworzenie wypełźnie z mroku, żeby go
pożreć. Takie myślenie nieraz uratowało mu życie.
Las wydawał się z niego drwić. Od dwóch dni szedł i szedł. Mimo
że oszczędzał jedzenie, powoli zaczęło go brakować i Flyn nie
był pewien, ile jeszcze wytrzyma.
– Chyba oszaleję – westchnął, podpierając się ręką o
pierwsze lepsze drzewo. – Chyba już cię mijałem. – Spojrzał
na charakterystyczną dziuplę i westchnął z rezygnacją.
Wiatr poruszał szumnie liśćmi. Mężczyzna miał czasem wrażenie,
że drzewa się ruszają, ale to niemożliwe, prawda? Najgorszym
momentem był ten, kiedy położył się spać na skraju łąki, a
obudził się w środku dosyć gęstego lasu. Może lunatykował i to
przez to zgubił drogę?
– Nie wiesz może, jak dojść do Celltown? – zapytał drzewa.
Flyn uważał się za człowieka zdrowego na umyśle i nie spodziewał
się odpowiedzi. Naprawdę! Jednak jedna z gałęzi, jak na złość,
wygięła się znacznie, pokazując kierunek, po czym drzewo
odeszło... mężczyzna wzruszył tylko ramionami, podziękował i
ruszył w dalszą drogę.
Cóż... przynajmniej nie próbowało go zjeść.
Nie minęło pięć minut, kiedy znalazł się w lesie druidów.
Po czym poznał, że to właśnie las druidów? Wszystkie drzewa,
pnącza i inne rośliny rosły tu bujnie, utrzymywały jednak idealną
harmonię i porządek. Niektóre zaplatały się w naturalne altanki,
jakby chciały umilić życie opiekunów. Były tu też zwierzęta,
które nie uciekały przed mężczyzną, tylko podchodziły
zaciekawione i pozwalały się dotykać.
W oddali stali druidzi, ni to się modląc, ni to rozmawiając z
wielkim dębem po środku czystego placu. Flyn wolał się nie
zbliżać, żeby im nie przeszkadzać. Po prostu ruszył swoją
drogą, kiedy podeszło do niego dwóch ludzi w druidzkich szatach.
– Witaj podróżniku. Drzewa o tobie mówiły – przywitał się
jeden z nich.
– Witajcie bracia – odparł, kiwając głową. – Wybaczcie, że
zakłócam spokój waszego sanktuarium, ale zgubiłem drogę. Drzewo
wskazało mi drogę... i to wcale nie jest żart, czy...
– Leśne istoty chronią zbłąkanych ludzi i pomagają –
powiedział drugi z druidów. Był o wiele młodszy od towarzysza,
jednak miał w sobie to coś, co charakteryzowało wszystkich mędrców
i kapłanów. Oczy. Przepełnione czymś nieuchwytnym. Trwałym, a
zarazem delikatnym. – Pomogły ci uniknąć wielu niebezpieczeństw
w złym lesie.
– Masz na myśli Las Potworów? – Po jego plecach przeszedł
dreszcz. Wielu mówiło o czarnych drzewach i stworach, które
czasami spomiędzy nich wychodziły. Osnute swoistego rodzaju kotarą
niedopowiedzeń i domysłów, ponieważ niewielu widziało to na
własne oczy, a jeszcze mniej osób to przeżyło i było w stanie
opowiedzieć.
– Przyjaciele ci pomogli – dodał starszy druid.
– Nie rozumiem... Słuchajcie bracia. Nie mam wiele czasu. Muszę
szybko dostarczyć...
– Pewną wiadomość – przerwał mu druid. – Wiemy i o tym.
Drzewni przyjaciele znają wiele języków. Pustynni przyjaciele
powiedzieli to im, a oni nam. – Flyn niewiele z tego rozumiał.
Może druid najadł się za dużo porostów, czy innych grzybków? –
Przygotowaliśmy dla ciebie posiłek i zapasy. Sami nie mamy wiele,
ale z przyjemnością się podzielimy darami lasu.
– Naprawdę nie trzeba...
– Do stolicy tego kraju masz jeszcze dwa dni drogi pieszo –
przerwał mu drugi druid. – Jeśli nasz przyjaciel się zgodzi,
pomoże ci tam dotrzeć w kilka godzin. Wyglądasz na dobrego
człowieka, więc myślę, że się zgodzi. Lotny nie przepada za
obcymi, jednak ma dobre serce.
Wyobraźnia podsunęła Flynowi kilka obrazków. Na jednym z nich
dosiadał osiodłany pieniek z wyrytym imieniem „Lotny”.
– Nie. Naprawdę nie trzeba. – Uniósł ręce w obronnym geście.
– Poradzę sobie. Dziękuję wam. Prosiłbym tylko o wskazanie
drogi.
– Nie doceniasz lasu. – Starszy druid uśmiechnął się
tajemniczo. – Jeśli byś zmienił zdanie, nasz przyjaciel powinien
czekać na drodze. – Wskazał ręką kierunek, a jego towarzysz
wręczył Flynowi jakiś pakunek.
Pożegnali się i każdy ruszył w swoją stronę. Flyn do Celltown,
druidzi do olbrzymiego dębu.
Lotny. Ciekawe o co im chodziło – zastanowił się w duchu, idąc
leśną ścieżką. Teraz miał więcej czasu, żeby wszystko na
spokojnie przemyśleć. – Może jednak jakieś inne stworzenie?
Wielki ptak? Harpia? Hmm... przyjaciele z pustyni. Chyba nie mieli na
myśli Venirów? Drzewni przyjaciele, którzy znają wiele języków...
chyba nie... entowie?! A nawet jeśli...
Wyszedł na polanę. Na początku słońce go oślepiło, jednak
zaraz przecierał oczy, nie dowierzając w to, co widzi. Przed nim,
na środku łąki stał koń. Nie taki zwykły! Ten koń miał...
skrzydła?! Piękny, olbrzymi, biały koń ze skrzydłami! Pegaz!
Najprawdziwszy pegaz!
Ogier podszedł do mężczyzny i obejrzał z góry na dół, jakby
oceniając. Obwąchał, dumnie odkłusował kawałek i stanął dęba,
rozpościerając śnieżnobiałe skrzydła. Opadł i parsknął dwa
razy, patrząc wyzywająco na Flyna.
– T-to ty jesteś L-l-lotny? – zapytał niepewnie. Ogier zarzucił
łbem, jakby przytakiwał i podszedł do niego z gracją. – Mogę?
– zapytał niepewnie mężczyzna, spoglądając na jego grzbiet.
Po krótkiej chwili wahania, ostrożnie dotknął pegaza. Nic się
nie stało, więc już nieco pewniej, poklepał go po grzbiecie, a
następnie podskoczył. Nie udało mu się wsiąść za pierwszym
razem i skończyło się na tym, że stworzenie musiało podejść do
sporego głazu, z którego mężczyzna spokojnie wskoczył.
Flyn bardzo starał się robić wszystko jak najostrożniej i
najdelikatniej, ale kiedy nagle ogier ruszył z miejsca galopem,
machając olbrzymimi skrzydłami, odruchowo uchwycił się grzywy.
Nie był pewien, w którym momencie zamknął oczy, a kiedy je
otworzył, zakręciło mu się w głowie. Byli wysoko. Gdzieś daleko
w dole przemykały drzewa. Ze swojego miejsca mężczyzna widział
niemal całą dolinę królestwa Cell. Za nimi wznosił się
najbliższy masyw górski. Smocze Góry, a przed nimi była stolica.
To właśnie do niej lecieli.
Widoki były nieziemskie. Odetchnął głęboko, jakby dopiero teraz
poczuł, że żyje. Stwierdził, że może teraz zginąć szczęśliwy,
że warto było tyle ryzykować. Nawet dla kilku sekund lotu. Na
grzbiecie pegaza było zaskakująco wygodnie. Nogi zaparł o
skrzydła, dzięki czemu nie przesuwał się na szyję stworzenia,
kiedy zniżało lot. Nie trzeba było kierować, ani myśleć.
Oczywiście upadek z takiej wysokości, skończyłby się tragicznie,
jednak poczucie lekkości i swobody było nie do opisania.
– Niesamowite – jęknął z zachwytem. Ogier w odpowiedzi
zarzucił łbem i zatoczył koło, ku radości jeźdźca.
Łatwo było się dostosować do lotu. Doświadczenie jeździeckie,
jakie posiadał, podpowiadało mu, jak przenieść środek ciężkości.
Pegazowi też wyraźnie się to spodobało i kiedy zbliżyli się do
miasta, wydawał się niezadowolony. A może to dlatego, że było tu
mnóstwo ludzi? I wszyscy na nich patrzyli?
Lotny wylądował niedaleko Głównego Muru miasta i jedynej bramy.
Flyn zsunął się z jego grzbietu i zajrzał do plecaka. Wydawało
mu się, że jeszcze nie zjadł ostatniego jabłka, które znalazł w
lesie. Poklepał ogiera po szyi i wręczył owoc. Potem z żalem
patrzył, jak stworzenie ucieka, ale zaraz skierował się w stronę
miasta, żałując, że musi dostarczyć wiadomość. Ileż by dał
za jeszcze chwilę lotu!
– Muszę się dostać do pałacu – oznajmił, podchodząc do
strażnika, który stał z rozdziawioną gębą i patrzył za
pegazem. Nawet nie silił się na odpowiedź, kiedy...
– Posłaniec? – Pytania nie zadał strażnik, tylko ktoś za
plecami Flyna.
– Tak – odpowiedział, obracając się. Zobaczył odzianego w
ciemnoszare, niemal czarne szaty wysokiego człowieka, który wyłonił
się z cienia. Nie widać było cala jego skóry. Jedynie oczy.
Zimne i beznamiętne, jak jego głos. Charakterystyczna osłona
głowy, z długimi rogami, które sterczały do tyłu, upewniła
Flyna, że to jeden z osławionych Dragonów Celltown.
– Za mną – polecił zamaskowany, ruszając przodem.
Miasto było niesamowite. Pierwszy, największy mur, oddzielał je od
rozległych pól i dalszych lasów. Idealna twierdza, chroniąca
nawet najbiedniejszych, których dzielnicę teraz mijali.
Wszechobecny ścisk jednak im nie przeszkadzał. Ludzie, widząc
Dragona, rozstępowali się, niemal uciekali z drogi. Flyn szedł
niepewnie, czując się jak jakiś więzień. Nie minęło wiele
czasu, a doszli do kolejnego muru i bramy.
Znaleźli się w o wiele bogatszej dzielnicy, o czym świadczyła
sama brama – misternie wykonana, ciesząca oko. Zdobne fasady i
ogródki przed budynkami były takim przepychem, w porównaniu do
obdartych ścian poprzedniej dzielnicy, że mężczyzna poczuł
niesmak. To z całą pewnością była dzielnica szlachty. Tutaj
ulice były niemal puste. Ludzie nie uciekali przed zamaskowanym,
jednak w ich oczach było widać lęk, którego usilnie próbowali
nie okazywać.
Kilka minut szybkiego marszu i stanęli przed ostatnim murem. Trzeba
było przejść kawałek wzdłuż niego, żeby dotrzeć do
niewielkiej bramy. Chyba dopiero ona była naprawdę chroniona. Było
tu aż sześciu strażników. Nie opierali się o trzymane halabardy,
lecz stali w gotowości, jakby w oczekiwaniu na nagły atak. Już z
daleka Flyn zauważył, że przyglądają się każdemu, kto ich
mija. Niektórych zatrzymywali i przeszukiwali, innych po prostu nie
wpuszczali, jednak Flyna przepuścili bez słowa.
I znowu. Kiedy przeszli przez ostatnią bramę, znaleźli się w
zupełnie innym świecie.
Nazwanie tego ogrodem różanym to obraza! Alejki były tu wysypane
białym piaseczkiem, idealnie poprzycinane i ukształtowane krzaki
róży z pięknymi, wielobarwnymi kwiatami, których zapach unosił
się dookoła. Nie zabrakło też rzeźb, fontann i altan. A wszystko
utrzymane w jak najlepszym smaku. Chciało się zatrzymać i
posiedzieć wśród tych cudów, jednak przewodnik nie zwolnił ani
na moment.
Sam pałac, wybudowany z białego kamienia, wznosił się pośrodku
różanego cuda. Z prawej, kawałek od pałacu, majaczyła wysoka
wieża, jednak Flyn nie zwrócił na nią większej uwagi. Właśnie
zbliżali się do olbrzymiego wejścia, którego pilnowali kolejni
strażnicy. W końcu będzie mógł pozbyć się tej cholernej
wiadomości. Odruchowo sprawdził, czy spoczywa spokojnie w torbie
i... Momentalnie zamarł.
Z przerażeniem zrzucił plecak i zaczął się oklepywać po
ubraniu, w poszukiwaniach. Nigdzie jej nie było. Zaczął
przekopywać plecak, kiedy stanął nad nim ten dziwny człowiek.
– Wiadomość została już dostarczona królowi – oznajmił
beznamiętnym głosem. – Król chce ciebie wiedzieć.
– Ale... Kiedy? Jak? – zapytał, nie rozumiejąc. – Przecież
cały czas była w torbie... i...
– Została ci odebrana w bramie miasta. Musieliśmy sprawdzić, czy
jest bezpieczna i nie ma na niej klątw. Król chce cię widzieć –
powtórzył.
Flynowi zakręciło się w głowie. Nie rozumiał tego człowieka.
Kiedy zabrał mu wiadomość? Jak? I... król chce go widzieć?
Dlaczego?
– Prowadź. – Pokręcił głową, wzdychając ciężko.
Nie szli długo. Minęli zaledwie dwie poczekalnie i weszli do sali
audiencyjnej. Nie było tu przepychu. Jedynymi ozdobami były flagi,
herby i kilka portretów. Byli to poprzedni władcy Cell. Każdy z
nich miał złotą koronę, którą Flyn widział teraz na żywo, na
głowie obecnego króla. Maris z rodu Rioni. Ponoć cechował go
wybuchowy charakter.
Posłaniec szedł wyprostowany, uważnie stawiając kroki. Był
pewien, że jeden fałszywy ruch i skończy w lochach, albo mogile.
Zatrzymał się dosyć daleko od podwyższenia z potężnym tronem,
na którym zasiadał sam Maris. Opadł na kolano i pochylił głowę.
– Flyn Mernival. Do twych usług, panie. – Starał się mówić
głośno i wyraźnie. Już nieraz musiał dostarczać wiadomości
wysoko urodzonym ludziom, jednak jeszcze nigdy nie dostarczał
wiadomości królowi!
– Wstań, Flyn – polecił władca. – Słyszałem, że zjawiłeś
się tu w dosyć nietypowy sposób.
– Tak, panie – odparł, stając na baczność. Król zachęcił
go gestem, żeby mówił. – Jechałem drogą przez Smocze Góry,
jednak mój koń padł ofiarą smoków. Ledwie mi się udało umknąć.
Następnie podróżowałem przez pustynię Venirów, gdzie spotkałem
te niezwykłe stworzenia. W lesie ochraniały mnie drzewa, które
wskazały drogę do druidów, którzy z kolei powiedzieli o Lotnym,
który pomógł mi się tu dostać. Nie rozumiem z tego za wiele,
jednak spieszyłem się, żeby dostarczyć tę pilną wiadomość.
Król skinął głową i rozłożył list. Flyn rozpoznał go nawet z
daleka. Przez to cholerstwo omal nie został pożarty! Kilka razy!!
Miał chociaż nadzieję, że na coś się przyda królowi, który
może przecież hojnie wynagrodzić Posłańca.
– Rozumiem – westchnął władca. – Wiesz, co było w tej
wiadomości? – zapytał, machając pergaminem. Posłaniec niepewnie
pokręcił głową. – Pozdrowienia i zaproszenie na herbatę. Nie
dosłownie, rzecz jasna, jednak osobą, która wysłała wiadomość,
jest mój stary znajomy. – Flyn zachwiał się i gdyby nie
majestat, zacząłby wyć ze wściekłości. – Jest tu również
rekomendacja dla ciebie. – Król uśmiechnął się nieznacznie. –
Jeśli chciałbyś zostać jednym z moich osobistych Posłańców,
Flynie Mernival, przyjmę cię od razu.
– To... wielka łaska, panie. Nie zasłużyłem... – odparł
zdumiony Flyn. Do króla podszedł zamaskowany człowiek i powiedział
coś cicho. Władca skinął głową.
– Dostarczyłeś wiadomość w niecałe dwa tygodnie, gdzie inny
goniec nie ryzykowałby i pojechałby dookoła, marnując miesiąc,
zakładając, że nie napotkałby na utrudnienia. Udało ci się
przeżyć w trudnych warunkach. To wystarczająca rekomendacja. –
Posłaniec ponownie się skłonił, czując, że zaraz zemdleje. –
Masz czas na decyzję do wieczora. Jeśli jednak już się
zdecydowałeś, mszę wysłać odpowiedź na zaproszenie...
– Dziękuję, panie! Nie zawiodę, panie! Dostarczę wia... –
zawahał się. – Jednak nie mam konia.
– Z tym nie będzie problemu. Ponoć na dziedzińcu czeka
niecierpliwie pewien pegaz.
Więcej nie trzeba było. Ktoś podał posłańcowi zapieczętowany
list. Flyn złapał go w biegu i umieścił bezpiecznie w torbie.
Wyleciał na dziedziniec, strasząc służki, gwardzistów i Lotnego.
Pegaz spojrzał na niego z wyrzutem. Posłaniec poklepał go po szyi
i wręczył skradzione z tacy jednego z lokajów obrane jabłko.
– Chciałbyś mi towarzyszyć w pracy? – zapytał szczęśliwy. –
Mam wiadomość do dostarczenia. – Lotny zarzucił łbem i stanął
bokiem do mężczyzny. – Potem dostaniesz tyle jabłek, ile tylko
będziesz chciał – zapewnił, wskakując lekko na grzbiet
stworzenia.
Więcej pegaz nie potrzebował. Wspiął się na zadnie nogi,
machając skrzydłami, po czym rzucił w galop. Wydawało się, jakby
chciał przeskoczyć nad żywopłotem, jednak nie opadł za nim.
Kiedy przelatywali nad miastem, Flyn śmiał się głośno.
Przypomniał sobie słowa króla i wyszczerzył zęby.
„Pamiętaj. To pilna wiadomość.”