Voyager 1 wracał
na Ziemię spowity ognistą aureolą, a ja długo nie potrafiłem
zrobić nic, poza staniem i gapieniem się w niebo.
Ludzie dokoła
biegali, krzycząc na siebie, wołając, płacząc, albo śmiejąc
się szaleńczo. Jedni błagali najróżniejsze bóstwa o pomoc, inni
je wyklinali. Jednak mogłem w tym chaosie wyróżnić kilka grup,
czy raczej wzorców zachowań. Jak tylko informacja wypłynęła w
mediach, najliczniejszą grupą byli uciekinierzy. Na początku
może i miało to jakiś sens, ale teraz? Nie miałem pojęcia, dokąd
biegli. Naprawdę myśleli, że w metrze będą bezpieczni? Heh...
niewiele wiem o tego typu sprawach, ale słyszałem kiedyś, że
asteroida wielkości pięści uderzając w Ziemię, może zrobić
kilkukilometrowy krater. A to cholerstwo, które radośnie pędziło
w naszą stronę, raczej było większe
od pięści.
Voyager 1 to ta
bezzałogową sonda kosmiczna, której początkową misją było
eksploatowanie układów Jowisza i Saturna. Jednak jakiś mądrala
wpadł na pomysł, żeby to cudeńko, które w przestrzeni kosmicznej
tkwiło od siedemdziesiątego siódmego roku, ściągnąć z powrotem
na Ziemię. Chcieli sprawdzić, jakie syfy ze sobą przytaszczy z
przestrzeni międzygwiezdnej. No i sprawdzili. Doświadczalnie. Że
te cholerne syfy, które przylgnęły do kadłuba sondy, opatulając
ją szczelnym płaszczem, za cholerę nie chcą się palić. Kiedy
Voyager minął Księżyc, a później wszedł w atmosferę, coś
się koncertowo zjebało i ci genialni, amerykańscy naukowcy,
stracili nad sondą wszelką kontrolę.
No
i teraz sonda spadała. Prosto na moje
miasto, jakby, kurwa, nie miała gdzie spadać.
– Kurwa mać. –
Powtórzyłem na głos, biorąc kilka głębszych wdechów, żeby się
uspokoić. Nie byłem pewien, czy to
strach tak na mnie działał, czy złość... a może jedno i drugie?
W każdym razie, w końcu ruszyłem z miejsca.
Ludzie krzyczeli,
że amerykanie powinni coś zrobić. Co z Białym Domem? Prezydentem?
Tym mitycznym, czerwonym guziczkiem, który miał momentalnie uwolnić
moc kilkudziesięciu bomb atomowych?! Dlaczego nas nie ratowali? A
inne rządy? Co z Rosjanami? Na pewno też mieli coś w zanadrzu!
Cóż. Dla mnie
było oczywistym, że takie działania
byłyby dla nich nieopłacalne. Z całą
pewnością, wszyscy chcieli położyć swoje łapska na Voyagerze i
zamiast rozwalić to ustrojstwo w cholerę, szykowali się do misji
odzyskiwania czarnych skrzynek, czy co to tam miało. Pewnie już
dawno wystartowały samoloty z najodleglejszych krajów, wioząc
żądnych krwi agentów...
Wiadomość, że
to cholerstwo uderzy właśnie w moje miasto, wypłynęła
stosunkowo późno, kiedy na niebie dało się już widzieć dziwny
kształt. W pierwszej kolejności uciekły wszystkie burżuje w
sportowych samochodach. Nic w tym dziwnego, też bym uciekał, gdybym
miał taką możliwość. Przepisy i zasady zdrowego rozsądku
momentalnie przestały obowiązywać, nic więc dziwnego, że już
pół godziny później nastał koszmar komunikacyjny. Gro mniejszych
i większych kolizji stało się już normą. Och, byli też tacy, co
za wszelką cenę usiłowali nad tym zapanować, jednak ci rycerze w
lśniących zbrojach często okazywali się po prostu walczącymi z
wiatrakami, błędnymi rycerzami.
No więc, wracając
do opisu grup (co stanowiło na chwilę obecną moje ulubione
zajęcie). Początkowo największym, jak już wspominałem, była
odsetek tych, którzy usiłowali ratować życia za wszelką cenę.
Stali teraz w niekończących się korkach, zdecydowanie nadużywając
klaksonów. Ich przeciwieństwem byli ci, którzy w końcu
uświadomili sobie, co ich czeka i że nie ma przed tym ratunku. Ich
z sekundy na sekundę przybywało i chcąc nie chcąc, musiałem ich
podzielić na podgrupy.
Pierwszą
podgrupą byli najzwyklejsi wandale,
którzy spuszczeni ze smyczy społecznych ograniczeń, szukali
wolności w manifestowaniu siebie. A przynajmniej ja to tak
rozumiałem. Też się zastanawiałem, czy nie chwycić cegły i nie
wybić szyby w mięsnym, gdzie kilka dni temu kupiłem starą
kiełbasę, jednak ktoś mnie ubiegł i tak moja zemsta legła w
gruzach.
Kolejną
podgrupą, również całkiem sporą, stanowili wichrzyciele,
czy, jak też lubiłem ich nazywać, fałszywi
prorocy.
Nawoływali, że trzeba się zwrócić do Boga i tylko On jest nas w
stanie teraz uratować. Byli również ich przeciwnicy, mówiący, że
to zemsta boska za nasze grzechy. Jednym i drugim chciałem
przywalić, ale ich liczebność skutecznie mnie zniechęcała, a
pozostało już zbyt mało czasu.
Pośród
tłumów wyłoniłem sylwetki nagich osób, tańczących dokoła
bezgłowego ciała. Tych nazywałem ekscentrykami,
bo robili rzeczy, których obawiali się wcześniej. Teraz nic ich
nie mogło powstrzymać przed skokiem na bungie z mostu, czy
sprawdzeniu, czy naprędce zrobiona lotnia zdoła utrzymać ciężar
człowieka. Nic dziwnego, że często mylili mi się z samobójcami,
którzy nie widząc lepszej przyszłości, kończyli z sobą, zanim
Voyager to zrobi.
Oczywiście
byli też tacy, którzy chowali się po kątach, albo jawnie płakali
nad swoim losem. Tych nazywałem sierotkami,
bo nie robili nic konkretnego, poza byciem krajobrazem. Osobiście
zaliczyłem się do skromnego grona stoików,
czyli tych, którzy przynajmniej usiłowali trzeźwo analizować
swoją sytuację.
Nie miałem
pojęcia, czy znalazłem wszystkie grupy w tym chaosie. Ba! Nawet
swojej przynależności nie byłem
stuprocentowo pewny!
A tak właściwie,
to dokąd ja szedłem? Nie miałem przecież żadnego konkretnego
celu, a moje nogi prowadziły mnie przez miasto, czy raczej przez to,
co z tego miasta pozostało. Czyżby moja podświadomość
utrzymywała mnie w ruchu, żebym nie zwariował, jak inni? Dopiero,
kiedy minąłem następne skrzyżowanie, uświadomiłem sobie, że
zmierzam prosto do Niej.
Pod
jej blokiem panował podejrzany, nienormalny wręcz spokój,
przywodzący na myśl ciszę przed burzą. Drzwi na klatkę były
zamknięte, jednak wystarczył jeden kopniak, żeby posłać szybę w
diabły, a potem poszło już łatwo. Ona mieszkała na drugim
piętrze, w mieszkaniu na prawo. Zapukałem, ale nie dostawszy żadnej
odpowiedzi, musiałem sprawdzić, czy aby przypadkiem nie jest
otwarte.
Było...
Dławiony dziwnym niepokojem, rzuciłem w głąb korytarza pytanie o
pozwolenie na wejście. Ponownie nie doczekałem się odpowiedzi.
Ruszyłem więc w głąb mieszkanka, niepewny, czy Ją zastanę. Nie
była
raczej typem człowieka, który siedziałby w domu i użalał nad
sobą, chociaż w zaistniałej sytuacji, chyba nic by mnie nie
zdziwiło.
Z tymi myślami
wszedłem do salonu.
Wyglądała,
jakby zasnęła z kieliszkiem w ręku. Zasilanie padło jakieś pół
godziny temu, jednak nie miałem wątpliwości co do tego, co
oglądała, zanim się wykrwawiła. Pusta butelka kilkuletniego wina
walała się po podłodze, podobnie paczka papierosów, z której
drżącymi rękoma wyciągnąłem ostatniego i odpaliłem od stojącej
na stoliku lampki naftowej. Była
to ta sama lampka, którą razem kupiliśmy – nasz pierwszy wspólny
zakup. Złożyłem ostatni pocałunek na ustach ukochanej i
wyszedłem, szargany sprzecznymi myślami. Gdybym został w środku,
nie wiem, czy powstrzymałbym się przed podniesieniem z ziemi noża,
którym moja ukochana podcięła sobie żyły.
Chciałem wyć,
wrzeszczeć, coś rozwalić, lecz jednocześnie pragnąłem pozwolić
ujść uczuciom i zacząć beczeć niczym małe dziecko. Nie miałem
pojęcia, co by się stało, gdyby z tego stanu nie wyrwał mnie pisk
przerażenia.
Piękna,
młoda dziewczyna uciekała pędem przed kilkoma mężczyznami.
Rzuciłem się jej na pomoc, chociaż stawanie przeciwko takiej
grupie mięśniaków to czyste szaleństwo. Zagrodziłem im drogę,
co prawdopodobnie pomogło niewieście uciec, a co miałem nadzieję
przypłacić co najwyżej pobiciem. Moje zdumienie, kiedy po
kilkudziesięciu ciosach jeden z napastników wbił nóż między
moje żebra, było
nie do opisania. Czułem się oszukany, wściekły i... bezradny.
Kiedy
mnie zostawili, z ledwością mogłem oddychać. Ostatkiem sił
wstałem z ziemi i ruszyłem do Niej. Jeśli miałem umrzeć, to
przynajmniej niech umrę przy ukochanej. Wejście na pierwsze piętro
wydawało się rzeczą niemożliwą, jednak ostatkiem sił dałem
radę. Ledwie widziałem na oczy, kiedy doczołgałem się do Jej
nóg. Powinienem chyba czuć żal, jednak jedynym, co czułem, była
satysfakcja i szaleńcze poczucie, że oszukałem Voyagera. Nie zginę
w jego cholernej kolizji. Umrę przy ukochanej.
Nie miałem
pojęcia, że kilka minut po tym, jak zasnąłem snem wiecznym,
zsynchronizowany ostrzał kilku państw unicestwił satelitę,
zostaliśmy uratowani, a szczątki Voyagera wpadły do morza. I
dobrze.