Nikt, kompletnie nikt nie ma pojęcia, jakim skurwielem w
rzeczywistości jest Święty Mikołaj. Wszyscy widzą tylko tę
radosną, zakłamaną facjatę, która woła „hoł, hoł, hoł!”,
a nikt nie raczy zastanowić się jakim cudem ta stara, podchmielona
purchawa, jest w stanie wyprodukować i rozwieźć (jednej nocy)
miliardy jebanych zabawek.
Agent Raduchowski, z Departamentu Unieszkodliwiania Problemów
Antyrządowych, siedział z lornetką naprzeciwko jednej z
domniemanych fabryk Mikołaja. W tym roku, pięcioosobowa grupa,
opłacana z pieniędzy podatników, w końcu osiągnie sukces. Zamkną
tę gigantyczną pralnię pieniędzy! Skończy się nielegalna
działalność!
Nagle drzwi magazynu stanęły otworem, wypuszczając jednego z
kurduplowatych pracowników. Elf (bo agent Raduchowski był za
sprytny, żeby nabrać się na wersję z karłem) rozejrzał się
dookoła, jakby sprawdzał, czy jest sam. Agent zamarł bez ruchu i
czekał. Wiedział, że nie może nawet drgnąć, gdyż stwór
widział jedynie ruch. Elfy polegały na zmysłach słuchu i dotyku,
a ich wzrok i węch były upośledzone. Całe szczęście, bo
Raduchowski od pięciu dni nie miał czasu, żeby wrócić do domu i
wziąć prysznic, czy założyć względnie czystego ubrania.
Podejrzany wyciągnął krótkofalówkę i powiedział coś, czego
agent nie dosłyszał. Po chwili na ulicy rozległo się rzężenie
silnika i zza rogu wyjechała stara chłodnia. Mężczyzna omal nie
ryknął z radości. Widać kilka nocy przespanych w śmietniku w
końcu się opłaciło! Chłodnia oznaczała, że nadszedł ten czas,
kiedy produkcja była gwałtownie zwiększana, a więc potrzebowali
pomocy... pingwinów.
Elfi kierowca wyskoczył z szoferki i wymienił kilka słów z elfim
pracownikiem fabryki, po czym weszli do środka. Raduchowski
wyszarpnął z kieszeni telefon włączył go i wpisał pospiesznie
numer. Był wieczór, jednak nie czekał długo na odpowiedź.
– Departament Unieszkodliwiania Problemów Antyrządowych –
oznajmił zblazowany głos z drugiej strony. Znamiennym było, że
nie zapytał, w czym może pomóc.
– Grzesiek, to ja! Mamy ich! – powiedział rozgorączkowany
agent, dziwiąc się, słysząc swój zachrypnięty głos.
– Stasiek? To naprawdę ty? – głos z drugiej strony nagle się
ożywił. – Wołam szefa... Szefie! To Stasiek! – Raduchowski
odsunął na chwilę telefon od ucha, krzywiąc się. – Stary,
nawet nie wiesz, co się tutaj działo przez te dwa tygo...! –
Nagle głos zamilkł i zastąpił go nieco mniej entuzjastyczny,
kobiecy.
– Raduchowski! Od dwóch tygodni usiłujemy się do ciebie
dodzwonić! W tej chwili wracaj! – nakazała kobieta. Królowa
Elżbieta, jak ją czasami nazywali, była szefową ich wydziału. I
bynajmniej nie należała do tych delikatnych niewiast, które można
zdominować.
Ponownie padło stwierdzenie, że agenta nie było od dwóch
tygodni... aż tyle czasu spędził w rynsztokach miasta? Niby czuł
się osłabiony, głód mu doskwierał, jednak dni zlały się do
tego stopnia, że nie miał poczucia upływu czasu.
– Nakryłem transakcję, szefowo... – odparł szeptem agent, cały
czas wytężając wzrok, upewniając się czy coś nie nadchodzi. Z
drugiej strony zapadła cisza, nieprzyjemna cisza, która zazwyczaj
poprzedzała wybuch złości.
– Gdzie? – zapytała w końcu zduszonym głosem szefowa.
– Stary magazyn na Lotników Alianckich, w Żaganiu. Niedaleko
osiedla. Właśnie przyjechała chłodnia.
– Wycofaj się! Natychmiast!
Raduchowskiego zdumiał rozkaz. Już miał odpowiedzieć, że w życiu
tego nie zrobi, kiedy drzwi magazynu ponownie się otworzyły.
Obawiając się ujawnienia, przerwał połączenie i wyłączył
telefon. Był przecież zawodowcem, nie mógł pozwolić, żeby
kurduple odkryły go przez taką głupotę, jak zapomnienie o
wyciszeniu.
Elfów było teraz o wiele więcej. Piętnaście, może z
dwadzieścia... i każdy był uzbrojony w miniaturową wersję
karabinu maszynowego. Miały na sobie te odrażające uniformy:
pasiaste spodnie, zielone kubraczki z czerwonymi guzikami i zielone
czapeczki, które nadawały ich smukłym sylwetkom, w połączeniu z
pasiastą kolorystyką, wygląd lasek cukrowych.
Agent nigdy wcześniej nie widział aż tylu naraz. Serce waliło mu
tak głośno, że zaczął się obawiać, czy długouchy tego nie
usłyszą. Czuł na plecach zimny pot, a jego mięśnie były napięte
do granicy bólu. Bał się nawet oddychać.
Elfi kierowca wyróżniał się inną kolorystyką (szaro-zielone
paski) i brakiem karabinu w rękach (on miał go przewieszonego przez
plecy). Podszedł do chłodni i otworzył ładownię, z której
wysnuła się para. Elfy sprawnie założyły trap, po czym ustawiły
się z dwóch stron, tworząc szpaler, prowadzący do wnętrza
magazynu.
– Wyłazić, śmiecie! – zawołał elfi kierowca, chwytając
karabin i celując nim w „ładunek”.
Ze środka zaczęły wychodzić niewiele niższe od swoich oprawców
pingwiny. Na ich szyjach widniały metalowe obroże, od których
biegł łańcuch, łączący poszczególne zwierzęta w pary. Kolejny
łańcuch przebiegał dalej, łącząc wszystkie pary razem.
Biedactwa nie miały szans na ucieczkę.
Na biegunie północnym, skąd pochodziły elfy, żyły renifery,
zwierzęta zżyte z Mikołajem i jego szajką. Za to pingwiny
pochodziły z bieguna południowego. Przez lata trwała wojna
biegunów, wojna pomiędzy reniferami, a pingwinami... jednak w końcu
wygrały ją te pierwsze, wspierane przez organizację podchmielonej
purchawy.
Raduchowskiemu zrobiło się niedobrze. Niby były to tylko
zwierzęta, magiczne zwierzęta w zasadzie, jednak nawet one nie
zasługiwały na takie traktowanie. Jedynym, co powstrzymywało
agenta przed rzuceniem się na pomoc, była przewaga liczebna elfów.
Zacisnął więc zęby i patrzył, usiłując policzyć pingwiny.
Jedna, para, druga, trzecia... Przy piętnastej Raduchowski zaczął
się zastanawiać, jakim cudem pomieściło się tam aż tyle
zwierząt.
Kiedy drzwi magazynu zamknęły się za ostatnim elfim pracownikiem
fabryki, elfi kierowca chłodni odjechał swoim pojazdem. Agent
odetchnął cicho, po czym wyciągnął ponownie telefon. Zdążył
jednak jedynie włączyć aparat, bo wszystko później spowijała
ciemność.