Ścigana
gradem, całe szczęście niecelnych, kul, dwójka mężczyzn
przeskoczyła nad barem, usiłując czym prędzej zejść z linii
ognia. Dopiero teraz mieli chwilkę na chwycenie własnej broni.
Polak
spojrzał na partnera, który wyciągał do niego rękę z jakąś
szmatą. Nie zrozumiał gestu na początku, jednak po chwili
przyszedł ból postrzelonej nogi. Westchnął cicho, wyciągając
rękę nad blat, żeby chwycić swoją szklankę z brandy. Wydał na
to cholerstwo uczciwie zarobione pieniądze i nie miał zamiaru
pozwolić, żeby zmarnowała się chociaż kropla... jednak pierwszy
z trzech wystrzałów zmusił go do ponownego rozważenia tej straty.
Ostatnia kula jak na złość trafiła w szklankę, sprawiając, że
złocisty płyn zalał mu głowę.
–
Kurwa twa mać! Niech cię! – zawołał, nic więc dziwnego, że
Kevin, jego nie rozumiejący do końca niuansów polskiej mowy
partner, spojrzał nań z niepokojem.
–
Poddaj się, bar jest otoczony! – zażądał Kevin po angielsku. –
Nie uciekniesz!
Stephen
Hearne, miejscowy diler, wyraźnie nie miał zamiaru się poddawać,
bo w odpowiedzi posłał kilka kolejnych kul, już celniejszych,
które unicestwiły więcej butelek. Barman wpełzł pod zlew, kiedy
tylko pojawiła się broń i dobrze, lepiej poprzestać na jednej
ofierze.
U
stóp Hearne leżał Spiegelman, dostawca towaru, którego mieli
zadanie zgarnąć. Cóż. Nie do końca się udało, ale
najważniejsze przecież, że już więcej nie będzie jego towaru na
rynku... tia, jasne.
–
Zajebmy go – poprosił Polak, na co Kevin tylko pokręcił głową.
–
Nie możemy, Peter. Musimy go mieć żywego – odparł po angielsku.
Polakowi
bardzo się to nie podobało, jednak cóż mógł uczynić? Westchnął
z rezygnacją i rozejrzał za czymś mocniejszym do zalania rany.
Wódka. Piękna, pełna butelka, która się do niego uśmiechała, a
jednocześnie była poza zasięgiem. Odkaziłby się... od środka...
Czekali
cztery godziny, zanim diler się poddał. Cztery cholerne godziny
wyjęte z życia. Cztery godziny gapienia się na drwiącą z niego
butelkę. Cztery godziny wysłuchiwania tych żałosnych negocjacji,
podczas których pragnął wstać i rozwalić Hearnemu łeb. Aaaach!
Kiedy
diler w końcu zgodził się na warunki, Peter chciał chociaż
wykręcić mu boleśnie łapy do tyłu podczas skuwania, jednak to
Kevin doświadczył tego zaszczytu, za argument mając postrzeloną
nogę partnera.
–
Idziemy później na jednego?
–
Na dwa... no może pięć – poprawił go Polak, wyłamując
dźwięcznie palce.
Medycy
omal nie dostali apopleksji, kiedy zobaczyli brudną szmatę, którą
Peter przewiązał nogę. Teraz była już bardziej czerwona, niż
szara, no ale swoje wiedzieli i za nic nie dali się odprawić, kiedy
tłumaczył, że „to przecież tylko draśnięcie”. Zgarnęli go
do karetki, gdzie obowiązkowo opatrzyli ranę po swojemu, po czym
zawieźli do szpitala na założenie szwów. I po co one komu? Sześć
szwów, wielka rzecz.
Ta
postawa zawsze bawiła Kevina i agent nie mógł się nie uśmiechnąć,
kiedy karetka odjeżdżała. Teraz miał inne sprawy na głowie –
wyciągnięcie z dilera wszystkiego, co wie.
–
Gdzie jest paczka? – zapytał agent jeszcze w drzwiach sali
przesłuchań.
Stephen
Hearne, diler, a jednocześnie człowiek mafii, którą Kevin miał
nadzieję w końcu rozbić. Problem w tym, że tamci byli zawsze dwa
kroki przed nim. Jeden z informatorów, którzy pracowali dla agenta,
przekazał, że kilka dni temu skradziono pewną ważną przesyłkę
z rządowego laboratorium w Waszyngtonie. Paczkę, w której, jak się
okazało, były wszystkie informacje o sondzie kosmicznej Voyager
1. Wszelkie obliczenia i wytyczne...
I
tu właśnie wracaliśmy do Hearne, który zabił Spiegelmana, który
rzekomo miał być w posiadaniu przesyłki. Kevin miał szczerą
nadzieję, że dojdzie do tej typu wymiany, jednak kiedy diler
zobaczył odznakę, wpadł w panikę i zabił dostawcę.
–
J-jaka paczka? – zapytał, a jego rozbiegane oczka wykonywały ten
cholerny taniec: agent-drzwi.
–
Ta, którą miał ci przekazać Siegelman! – Osobom, jak Hearne nie
należało dawać ani chwili na zastanowienie. Trzeba było go
przydusić i wyciągnąć wszystkie informacje. Im szybciej, tym
lepiej. – Lepiej zacznij gadać! Nie mam nastroju na durne gierki,
a już tym bardziej nie z osobą, która postrzeliła mojego
partnera!
Naprawdę
nie lubił się tak zachowywać. To Polak zawsze odgrywał rolę
złego gliny.
Kolejną
godzinę maglował Hearnego w towarzystwie adwokata, który jakoś
niespecjalnie (dziękować Niebiosom), przykładał się do swojej
pracy. Kiedy w końcu doszli do jako takiego układu, diler wyjaśnił,
że Spiegelman miał mu przekazać numer szafki na dworcu kolejowym,
w której była przesyłka.
Kevin
błyskawicznie skorzystał z tej informacji i razem z ekipą pojechał
na miejsce, gdzie okazało się, że ktoś wyłamał zamek w szafce.
Agent poczuł się, jakby ktoś zdzielił go w potylicę patelnią.
Albo i dwiema.
–
Chcę mieć nagranie z kamer bezpieczeństwa! Już! – ryknął, o
czym złapał się za nasadę nosa.
Wracał
ten cholerny ból głowy, który doskwierał mu odkąd postanowił
rozpracować mafię. Gnoje zabiły jego poprzedniego partnera, przez
co wylądował z nowym... z Polakiem! Peter nie był rodowitym
Polakiem, jednak studiował tam informatykę i psychologię. Jakby tu
nie było dobrych uczelni. Na jego nieszczęście, nabrał tam tego
przykrego nawyku picia wódki w ilościach hurtowych.
Kevin
stał nad technikami, którzy ściągali odciski palców z szafki,
kiedy podeszła do niego Lara z tą jej miną, która oznajmiała
całemu światku, że wszystko się spieprzyło.
–
Jest problem – zaczęła, na co agent nie mógł się powstrzymać
i przewrócił oczami.
–
To widzę. Jaki?
–
Kamera, która jest ustawiona na te szafki jest zepsuta. Nic nie mamy
– oznajmiła. Kevin zaczął kląć pod nosem we wszystkich znanych
mu językach. – Ale... spróbujemy z innymi kamerami. Może coś
znajdziemy.
–
Dajcie z siebie wszystko – odpowiedział po chwili, kiedy zdołał
się uspokoić. Był niemal pewien, że nic nie znajdą, a jednak
miał szaleńczą nadzieję, że będzie inaczej.
Do
Petera dotarł dopiero późnym wieczorem, kiedy wypełnił całą
papierkową robotę, jaką wywołały dzisiejsze zajścia. Przyjaciel
przywitał go z szeroko otwartymi ramionami, a tę wylewność łatwo
było przypisać niemal pustej butelce, którą trzymał w ręce. W
takich chwilach Polak bywał nieznośny, gdyż oznaczało to, że za
niecałą godzinę Kevin wyjdzie, nie mogąc znieść pijackich
przyśpiewek.
Zazdrościł
przyjacielowi, że może spokojnie pić, kiedy on nadstawiał karku
przed szefami. Cóż mógł poradzić? Chwycił podaną mu szklankę
wody i łyknął, po czym momentalnie zaczął pluć.
–
Co to jest? – wykrztusił, ocierając łzy. Jego organizm domagał
się popicia czymkolwiek, jednak Kevin wolał nie ryzykować picia
„czegokolwiek” więcej, bez uprzedniego sprawdzenia, ile ma
procent.
–
To sie nazywa wódka, przyjacielu – odparł Peter, obejmując go
ramieniem. – Mys-czyk-lałem, ze juz cik tłumacyłem...
–
Ale cała szklanka?
–
A co? Miałem ci pozałowac? – zapytał szczerze zdumiony Polak.
Język
zaczął mu się już tak plątać, że ledwie dało się go
zrozumieć, jednak nie przeszkadzało to Kevinowi, dopóki Peter nie
zaczął śpiewać. Nawet znieczulenie dwoma szklankami wódki nie
pomogło i agent szybko wtoczył się do taksówki.
Kiedy
tylko Kevin odjechał, Peter odetchnął z ulgą. Czym prędzej
odszedł od okna, żeby przepłukać usta i pokuśtykał nad
porozrzucanymi śmieciami w stronę swojego pokoju.
Nie
zdążył ukryć paczki, zanim agent przyszedł. Praktycznie dotarli
do mieszkania w tym samym czasie, jednak innymi drogami. Z nie do
końca sprawną nogą ciężko było się wdrapać na trzecie piętro
schodami pożarowymi, jednak warto było zachować środki
ostrożności. Jeśli ponownie próbowałby wyłgać się wyjściem
do sklepu po alkohol, przyjaciel na pewno zacząłby coś
podejrzewać. A jeśli zacząłby coś podejrzewać, znalazłby
pluskwę przy kluczykach od samochodu. A to by się źle skończyło.
Mafia...
dobre sobie. Kevin nigdy nie pomyślał nawet, że ta jego „mafia”
składa się z jednej osoby, która manipuluje informacjami. Peter
nigdy nie żałował tego, że zaczął tę zabawę. Ten świat był
nudny, szczególnie, jeśli posiadało się sporą przewagę nad
wszystkimi. Po prawdzie, nie należano nikogo nie doceniać. Polak
omal nie stracił czarnej skrzynki i jedynie przez szczęśliwy zbieg
okoliczności odzyskał ją tak szybko i bezboleśnie... no... prawie
bezboleśnie.
Jacyż
ludzie są delikatni! Lekkie draśnięcie nogi i już nie mogą
chodzić normalnie. A jak długo się goją! Peter westchnął
ciężko, podchodząc do komputera. Zewnętrzna obudowa wyglądała
całkiem normalnie, jednak środek był nieziemski. Dosłownie.
Kiedy
chip znalazł się w komputerze, na monitorze pojawiły się obrazy.
Z początku nieczytelne, nabierały ostrości, aż dało się
rozpoznać sylwetki. Nieludzkie sylwetki. Sylwetki, które...
pozowały do zdjęcia? Człekokształtne istoty w przedziwnych,
obcisłych strojach, na które naciągnęły koszulki z logiem
„Metallica”, a na głowach miały różowe afro-peruki.
Peter
spoglądał na to zdumiony, po czym wybuchnął śmiechem. Tia, jego
rodzinki zawsze trzymały się żarty.